Wyprawa przez Polskę Wschodnią na Litwę 2005

Wyjazd planowany był już od jakiegoś czasu, znaczy wyjazd jako wyjazd, a dokąd jedziemy, nikt nie wiedział. Dzień przed wyjazdem dopiero podjąłem decyzję: uderzamy na wschód. Po drodze się zastanowimy co chcemy odwiedzić i jaki kształt przyjmie pokonywana droga. Liczyłem na nieco większą frekwencję, przynajmniej na 3-4 osoby. Pojechaliśmy we dwóch, jednak mając informacje o chętnych na dołączenie się gdzieś po drodze. Ze względu na małą liczbę uczestników postanowiłem nie brać namiotu i spać gdzieś na dziko w lesie, czasem w jakiejś kwaterze, zobaczymy, wziąłem jedynie tropik od małego starego namiotu. Wieczorem a w zasadzie w nocy przed wyjazdem przejrzałem trochę Internetu w celu znalezienia ciekawych miejsc godnych odwiedzenia, było to działanie dosyć spontaniczne, ale bardzo się później przydało, na mapie zaznaczyłem parę „kółeczek”.

Dzień 1, dystans 91km.

Wyjazd z Gdańska przeciągał się maksymalnie, Łukasz dopiero kupował bagażnik, ja z nudów aż kupiłem sobie okulary, wyjeżdżamy około 13. Planowo dojeżdżamy do Elbląga, po drodze z ciekawszych rzeczy jedynie dwa promy. W Elblągu przejazd koło browaru owocuje miłym zapaszkiem, później regionalnie w sklepie kupujemy po EB. W Elblągu remont paru brukowanych uliczek, objeżdżamy jedynie kawałek starówki, kościół mariacki i jedziemy gdzieś na nocleg. 10km za wspomnianym miastem po rzuceniu monetą, którą drogą dalej jechać, lądujemy w lesie gdzie planujemy zanocować. Miejsce jest ciekawe, schodzimy po stromej skarpie i przez strumyczek, rozbijamy się przy jakimś przewalonym drzewie, rozwieszam nawet zabrany z domu tropik. Jak robimy jedzonko jest już ciemno, wypijamy po wspomnianym EB i idziemy spać. Właściwie to ciężko nazwać to spaniem, nieprzyzwyczajeni jeszcze do nocowania na świeżym powietrzu nasłuchujemy różnych dziwnych odgłosów, a było ich dużo, jakieś szczekające psy w gospodarstwie oddalonym o kilometr czy dwa, szosę też było trochę słychać. Ale to nic. Zaczęło się dziać później. Najpierw biegała zbłąkana sarna wydając odgłosy zbliżone do biegającego człowieka, później był chyba lis, skradał się z 3 stron, odganiam go latarką. Nie muszę chyba wspominać o potwornym hałasie świerszczy, trochę też komarów. Następnie był ślimak! Najgorszy ze wszystkich, wydawał potworny dźwięk chodząc po liściach metr od moich uszu, nie mogłem nawet domyślić się co to. Dopiero gdy wszedł na karimatę i prawie mi na głowę zaświeciłem i wywaliłem go. Później jeszcze były wiewiórki i rano 3 sarenki i dwóch grzybiarzy. Ogółem ciekawie.

Dzień 2, dystans 101km.

Zwlekliśmy się dość wcześnie, uderzamy na zamek w Pasłęku, niezbyt ciekawie zagospodarowany, za to mury obronne prezentowały się całkiem fajnie. Dalej jedziemy do Morąga, gdzie również zwiedzamy zamek krzyżacki, właściwie to niewiele z niego zostało. Dziewczynka opowiada nam trochę historii, co gdzie było, kto co przebudował itp. Na zamek wstęp i oprowadzenie, za darmo! Puszka z datkiem wedle uznania. Dalej uzgadniamy nocleg z kolegą Wojtkiem zwanym również Tazzem, jak nam się wydaje dalszym towarzyszem podróży, jednak nie mógł z nami pojechać, szkoda. Robimy małą przerwę nad jeziorem Narie i jedziemy do Tazza do Dobrego Miasta, gdzie nocujemy.

Dzień 3, dystans 108km.

Objeżdżamy wraz z Tazzem Dobre Miasto, czyli Basztę, Bazylikę i pomnik z rurek w kształcie Garbusa na upamiętnienie licznych tutejszych zlotów. Pozdrawiamy Tazza! Dalej jedziemy na Jeziorany oraz nad Jezioro Luterskie, gdzie mamy mały popas. Dalej na Reszel, chyba najpiękniejszą miejscowość na naszej trasie. Brukowane klimatyczne uliczki, Domki w miarę odnowione, wszystkie z czerwonymi lub pomarańczowymi dachami, no i najważniejsze: Bazylika i zamek, obydwie budowle z udostępnionymi dla zwiedzających wieżami:), z których rozpościera się wspaniały widok, także wysoki most bodaj gotycki, wszystko to sprawia niezapomniany klimat miejscowości. Kolejny przystanek to sanktuarium w Świętej Lipce, gdzie z powodu nabożeństwa tylko pobieżnie zwiedzamy wnętrze, spotykam także znajomych z Gdańska, niestety niezroweryzowanych;). Dalej Kętrzyn. Na miejscu próbujemy się dostać do Bazyliki, bezskutecznie, natomiast urządzamy miłą kolacyjkę na dziedzińcu zamkowym, pustym od turystów z powodu późnej godziny. Następnie udajemy się na Gierłoż, dawną kwaterę Hitlera „Wilczy Szaniec”. Jest już ciemnawo, wstęp na teren kosztuje 5 zł, my wjeżdżamy za darmo pod pretekstem spenetrowania jak wygląda pole namiotowe, hehe. Jedziemy dalej, po drugiej stronie szosy ja jeszcze penetruję wielkie bunkry, czy koszary raczej, w każdym razie ruina, Łukasz zostaje i bawi się z komarami w tym czasie. Tej nocy śpimy na polu, dosłownie, wtaczamy się jakąś polną drogą i dalej koleinami po traktorze. Leżymy na karimatach na środku pola w miejscu, gdzie zboże było trochę położone. Ciszę zakłócają jedynie szczekające psy z wioski nieopodal oraz szum gazu wydobywającego się z butli celem zrobienia kolacyjki. Wszystko zapowiadało się ok, rowery były przykryte tropikiem, jednak nie było tak kolorowo. Zleciały się komary (czyżby zwabione zapachem kolacyjki?), zasnąć się nie dało, na szczęście na niebie pełno gwiazd, w które się wpatrujemy i liczymy spadające (ja naliczyłem 16!!). W końcu zasypiamy.

Dzień 4, dystans 127km.

Dziś dojedzie do nas Okoń, ustawieni jesteśmy na dworcu w Giżycku o jakiejś popołudniowej godzinie. Z pola wyruszamy o 5:45, o 8 zaczyna padać:/. Po drodze byliśmy w bunkrach w okolicach Radziejów, takich nieodwiedzanych raczej przez masę turystów, tylko ja je penetruję uprzednio pokonując wysokie pokrzywy. Dalej na Mamerki, gdzie znajduje się kompleks trzydziestu ileś bunkrów, ja penetruję około połowę, a Łukasz z 7. Pada ładnie. Lecimy na Giżycko. Z dworca już w trójką udajemy się na obiadek, my trochę się podsuszyć a Okoń nabrać sił na podróż. Ustaliliśmy, że jedziemy do Olecka, co i uczyniliśmy, całą drogę padało, nocujemy w domu studenta. Dalej pada.

Dzień 5, dystans 87km.

W Olecku, już na trasie, przy sklepie, rozmawiamy z Duńczykiem, który jak i my podąża przez świat rowerkiem. My jedziemy na Przerośl Gołdapską, gdzie po rozmowie z miejscowymi udajemy się na mosty kolejowe, jeden podwójny i drugi pojedynczy, nie są jakoś specjalnie uczęszczane przez turystów gdyż do tego podwójnego nie ma nawet drogi. Później udajemy się już na skomercjalizowane mosty w Stańczykach, w końcu najwyższe w Polsce. Dalej krążymy po Puszczy Rominckiej. Z Żytkiejmów kierujemy się na Jezioro Hańcza, dosyć głębokie ono, kąpiemy się. Nocujemy jakieś kilkanaście kilometrów dalej, w lesie, a w zasadzie na malutkiej polance, rozkładając karimaty w ten sposób, że połowa jest pod iglastymi gałązkami sosenek sięgających prawie do ziemi, na niebie też trochę gwiazd. Czarna Porzeczka była niezła.

Dzień 6, dystans 110km.

Plan na dzień dzisiejszy jest konkretny, lecimy na Litwę, granicę pokonujemy na przejściu w Budzisku. Jedziemy do litewskiej Kalwariji. Dalej różnymi polnymi i asfaltowymi drogami do Lazdijaji i dalej z powrotem do Polski przejściem w Ogrodnikach. Ogółem już na Litwie zaczęło solidnie padać, raz schowaliśmy się na przystanku autobusowym zwanym „posterunkiem” gdzie rozmawiamy z miejscowym kolesiem w języku polsko – litewskim. Z Ogrodników lecimy cały czas w deszczu na Sejny, gdzie w restauracji chowamy się na parę godzin od deszczu, później zaczęło się wesele i już nam nic nie sprzedali. Sejny opuszczamy o zmroku i akurat przestało padać. Tuż za znakiem koniec terenu zabudowanego miła niespodzianka, moja tylna opona się rozdarła, z boku, na jakieś 5cm. Postanawiamy gdzieś zanocować i rano spróbować coś z tym zrobić, gdyż po ciemku i w zimnie nie mam na to ochoty. Wszystko co możliwe w Sejnach zamknięte, więc wbijamy się do jakiegoś budynku w budowie, dwupiętrowy z garażem, stan surowy, ściany otynkowane do połowy, zajmujemy 1 pomieszczenie. Dodam, że jest sobota wieczór i nie ma nadziei na kupno nowej opony:)

Dzień 7, dystans 174km.

Rano budzę się o 5:10 i szyję uszkodzoną oponę, montując ją oczywiście na przedzie. O 7:40 wyruszamy. Okoń dziś już wraca do Gdańska i to pociągiem o 13:30 z Ełku, więc lecimy dość szybko i to tylko szosami (również z obawy na trzymającą się na nitce oponę). Rozdzielamy się trochę za Suwałkami i my lecimy przez Kalinowo, Prostki i Białą Piską do Pisza. Nocujemy kawałek za nim, po uprzednim uciekaniu przed chmurami deszczowymi, w lesie, nieopodal Jeziora Brzozolasek. Tym razem nic nas nie atakuje. Dziś największy dystans dzienny na wyprawie, 174km

Dzień 8, dystans 141km.

Dziś umówiłem się ze znajomymi rowerzystami jeżdżącymi również w okolicy na wspólny nocleg, gdzieś, gdzie nam uda się spotkać. Oni mieli nocować między Lidzbarkiem Warmińskim a Bisztynkiem, nam średnio to pasowało, ale uznaliśmy, że jak dojadą do Bisztynka to my jakoś też tam dotrzemy, niestety jedynie nieznacznie oddalili się od Lidzbarka co w efekcie spowodowało, że mieliśmy do pokonania dodatkowe 40km, dotarliśmy do nich jakoś około 23. Po drodze z ciekawych miejsc to resztki zamku w Bezławkach niedaleko Św. Lipki, właściwie to została kaplica i mury, ogółem urokliwe miejsce. Nocujemy dziś ze wspomnianymi znajomymi w ilości sztuk 4, nocleg jest boski, w jakimś baraku, co to niby jakaś stacja przekaźnikowa była, do dyspozycji ze 4 kompy z dostępem do netu, my jednak nie korzystamy, a jedynie rozmawiamy o wrażeniach z podróży.

Dzień 9, dystans 112km.

Rano deszcz, więc wyjazd się opóźnia do jakiejś 10-11. Na początek jedziemy na zamek do Lidzbarka Warmińskiego. Później kierujemy się na Wielbark, do znajomych i rodzinki, na spływ kajakowy. Lądujemy już po zmroku w Wesołowie (zważając na dzisiejszy dzień – prawie cały czas deszcz + szycie opony na przystanku autobusowym – nazwa zdecydowanie optymistyczna). Znaleźliśmy ich.

Dzień 10, dystans 2km.

Dzień przerwy od jazdy, pływamy za to kajakiem, ja szyję pięknie oponę, obijamy się, gramy również mecz w nogę z miejscowymi.

Dzień 11, dystans 85km.

Dziś, a w zasadzie wczoraj, a konkretnie to przedwczoraj wieczorem dołącza do nas mój brat, Kuba, tak więc rodzina Piotrowskich zdominowała wyjazd. Jedziemy na pola pod Grunwaldem, pod muzeum, pomnik, kaplicę itp. Nocujemy na polu biwakowym w Dąbrównie. Padało trochę, zwłaszcza wieczorkiem.

Dzień 12, dystans 136km.

Rano obchodzę miejscowość oraz sklep rowerowy;) spędzam w nim z pół godziny. Pogoda mało ciekawa. Dziś nocujemy w Malborku u rodzinki, ogółem do domu już niedaleko.

Dzień 13, dystans 81km.

Ostatni dzień, do domu bliziutko, z wyjazdem się nie spieszymy. Nadrabiamy kilka kilometrów jadąc na skróty, ogółem droga się dwa razy skończyła, a że padał deszcz, nie przebijaliśmy się po polach (no tylko trochę), tylko zawróciliśmy. Wisłę przekraczamy w Tczewie, a jakieś 20km od Gdańska z Kuby oponą dzieje się dokładnie to samo, co z moją tydzień temu, a więc szycie będzie. Wszystko się udało i do Gdańska zawitaliśmy mimo późnego wyjazdu jeszcze przed zmrokiem, nawet już nie padało. Koniec.