Wyprawa po Pojezierzu Pomorskim 2004
Jechaliśmy w dzień i w nocy, w deszczu, w słońcu, we mgle, głównymi szosami, takimi mało uczęszczanymi, takimi, na których nic nie jeździ, drogami polnymi, leśnymi, w błocie, kurzu, na przełaj przez las, po czynnym poligonie, nad którym strzelały samoloty, a nawet zdarzyło nam się rowery po torach kolejowych prowadzić. Spaliśmy w lesie, bez namiotu, pierwszej nocy położyliśmy się o 3, drugiej wstaliśmy o 3. W sumie każdej nocy po 2 godziny snu. Pieniądze wydawaliśmy tylko na jedzenie i pociągi, mieliśmy własną kuchnię. Niezapomniane wrażenia. W sumie przejechaliśmy 555km w 2,3 doby, średnio 238km na 24h, rekord to 270 w ciągu doby. Wycieczka odbyła się 21-23 czerwca 2004r. Poniżej orientacyjna mapa trasy:
A zaczęło się tak: kiedyś jakiś miesiąc temu Jasiek spytał mnie czy bym się nie wybrał na tą wycieczkę, wtedy jeszcze nie znałem planu, oczywiście od razu się zgodziłem, po czym przystąpiliśmy do oglądania mapy, Jasiek już miał prawie wszystko wyliczone. W jedną stronę około 266km. W sumie da się przeżyć, mój rekord wtedy wynosił 164km. Dojechać mieliśmy do Kalisza Pomorskiego, na godzinę 4:30. Tam planowaliśmy wsiąść w pociąg i przejechać PKPem trasę Kalisz Pomorski – Stargard Szczeciński, gdyż 30 czerwca ta trasa będzie już zamknięta, no a Jasiek to miłośnik kolei. Przez ten miesiąc trwały, że tak powiem przygotowania, ale bardziej psychiczne niż fizyczne, chociaż przejechałem jeszcze po drodze do tego rajdu 175km, Gdańsk – Braniewo – Elbląg. Do ostatniego dnia nie wierzyłem w to, że uda nam się wyjechać. Pogoda była paskudna, przez kilka dni lał deszcz. My przygotowywaliśmy w tym czasie nasze rumaki do wymarszu. W sumie dosyć wyrośnięte to słowo przygotowania, bo ja się ograniczyłem do zorganizowania sobie przedniej lampy i ogólnych oględzin roweru, no i oczywiście zamontowania tych wszystkich bagażników, sakw, toreb, wypatrzenie najlepszego śpiwora w domu itp. Bu zakupił bagażnik, błotniki, jakieś cuda, rowery w przeddzień były gotowe. Jedyną nierozstrzygniętą sprawą został nocleg. W końcu telefonicznie uzgodniliśmy: ja biorę kuchnię, Bu bierze namiot. Miało jechać z nami około 6 osób, oczywiście wszyscy zrezygnowali, bali się trasy, pogody, coś im wyskoczyło, sprzęt nawalił albo kondycja, nie wiem. Zostaliśmy sami. Umawiamy się przed dworcem PKP we Wrzeszczu, Bu spóźnia się pół godziny. Przyjeżdża z plecakiem, w którym ma namiot. To nie był najlepszy pomysł, no więc rezygnujemy z namiotu. Jedziemy do jego domku, przepakowujemy to wszystko i zamiast namiotu bierzemy plandekę. Wyjazd przeciągną się o półtorej godziny, o 11:30 opuszczamy dom Jaśka. Jedziemy na Morenę, Bulońską do końca i w prawo, kawałek i w lewo polną drogą, w dół na Jasień. Dalej Szadółki, pod obwodnicą w stronę Otomina. Następnie polną drogą Sulmin i w lewo pod górę. Teraz jedziemy przez las w stronę Łapina, zaliczamy błotnisty zjazd na czarnym szlaku, kładkę nad Radunią (zdjęcie). Znowu błoto po kolana, ale tam tak zawsze jest, kawałek przez polanę i przejeżdżamy przez nieczynne tory kolejowe, którymi półtora tygodnia temu jeździliśmy drezyną. Za nimi w prawo pod górę po bruku do Widlina, dalej asfaltem do Łapina, polną drogą do Czapelska i jeszcze kawałeczek i jesteśmy na szosie Kolbudy – Przywidz. Kolbudy ominęliśmy, ponieważ znajduję się w dole i za nimi trzeba pokonać dosyć wyczerpujący podjazd, czego nam się nie chciało za bardzo czynić, a tak rozłożyło się to na kilka górek. Teraz jedziemy szosą, w sumie średnio uczęszczaną, rzadko nas jakiś samochód mija. W Jodłownie robimy króciutki postój na śniadanko. Bułka z bananem i batonik na drogę. Nie chcemy tracić czasu, ponieważ już sam wyjazd z Gdańska i problemy z odwiązującym się śpiworem Jaśka opóźniły nas wystarczająco. Szosą w miarę szybko jedziemy, zjazd do Przywidza, gdzie to tu już w tym roku byliśmy na rowerkach. Droga przez Trzepowo do Nowej Karczmy w sumie monotonna, asfalt, tylko zmieniający się krajobraz. W Nowej Karczmie jedziemy prosto, na Kościerzynę, po kilku kilometrach skręcamy w lewo na Nowy Barkoczyn. Przejeżdżamy pod torami kolejowymi, na które później oczywiście wchodzi Bu (zdjęcie). Kierujemy się w stronę Starego Barkoczynu, gdzie prawie traktor chcieliśmy wyprzedzać. Teraz zjeżdżamy z asfaltu i jedziemy leśną drogą, na której w końcu wyprzedzamy ten pojazd. Kolejna miejscowość, w której wyjeżdżamy na asfalt to chyba Dębogóry albo Niedamowo. Przecinamy Szosę z Kościerzyny 214. Jedziemy na Olpuch, gdzie to przecinamy tory kolejowe. Kolejny przystanek to Wdzydze Tucholskie. Trochę zjeżdżamy z szosy, żeby sklep zaliczyć. Kiełbacha, bułki, jogurcik, lody itp. Siedzimy sobie przed sklepem i rozmyślamy o trasie, podchodzi do nas z browarkiem rozmarzony jakiś miejscowy koleś, w sumie młody, miły, trochę z nim gadamy. Dziwi się, że mamy przed sobą taką daleką drogę. Ja w sumie po niebie już widzę, że będzie padać, no ale nic. Jedziemy dalej. Borsk, Wiele. Bu ciągle mówi o kolejnych spływach, jak to było na Wdzie, jak gdzieś tam. We Wielu w prawo, powoli zaczyna kropić. Za Wielem wkładamy kurtki przeciwdeszczowe. W Lubni zjeżdżamy z asfaltu, co by trochę na skróty pojechać, deszcz jeszcze pada, dojeżdżamy do torów kolejowych, stoimy na przejeździe, Bu stwierdza, że jak tu przyjedzie ze swoim wózkiem to 120 na tej prostej pociągnie. Kilkaset metrów i wjeżdżamy z powrotem na szosę. Teraz jedziemy do Brus, przestało już padać, ale asfalt i tak jest mokry, więc woda z pod kół daje się we znaki. W Brusach skręcamy w prawo w stronę Swornychgaci, po drodze Drzewicz i opowieści ze spływu na Brdzie. Wcześniej jeszcze tak zaczęło padać, że aż się chowamy w „urzędzie pocztowym”, było to coś co przypominało przystanek PKS. Na liczydle mamy 105km. Gdy przestało padać i trochę sobie czegoś przekąsiliśmy jedziemy dalej w stronę Konarzyn. Mamy dosyć długi odcinek asfaltowy. Konarzyny, Przechlewo, gdzie Bu fotografuje stację kolejową, nieczynną oczywiście. W którejś z tych miejscowości napotykamy na mapę tras rowerowych, w sumie nic nam to nie daje, bo ciężko coś z tego odczytać, no, ale coś się dzieje, mapa jest. Dalej Rzeczenica. Znowu zaczyna padać. Powoli zaczyna się robić ciemno. Odcinek z Rzeczenicy do Czarnego pokonujemy w deszczu, to było kilkanaście kilometrów. W Czarnym jesteśmy o 21:50, znajdujemy jeszcze otwarty sklep (do 22). Kupujemy sobie banany, drożdżówki, lody, wodę i takie tam rzeczy. Panie w sklepie nawet miłe, gdybyśmy przyjechali wcześniej to by i nam pewnie herbatki zrobiły. Też się dziwią, że jedziemy z Gdańska, no i że jeszcze chcemy taki kawał przejechać. Około 22:05 wychodzimy ze sklepu i udajemy się na poszukiwanie drogi, którą mamy zamiar jechać. Zatrzymujemy się przed dworcem, bo Bu zgubił błotnik, z okna słyszymy: „ooo, ale awaria”. Potem jeszcze, „dokąd jedziecie” i takie tam. Po 5 minutach wychodzi ten sam człowiek, mniej więcej w naszym wieku, my stoimy już na przystanku autobusowym, bo cały czas deszcz pada. Gadamy z nim chwilę, miły człowiek, po kilku piwkach, ale spoko się gadało. Między innymi strasznie się dziwił, że w ogóle jedziemy przez Czarne, bo tu tak niebezpiecznie, że wczoraj jakieś dwie dziewczyny się tu pojawiły około 22 to zaraz im torebki ktoś skroił, poza tym ciągle się tu ktoś bije. Napadają na żołnierzyków, którzy z jednostki wychodzą. No, ale nic, w Gdańsku jest w sumie tak samo. Potem przychodzi jeszcze 3 ludków. Tak trochę dziwnie się czujemy, tu gadają o niebezpieczeństwie a teraz stoją w koło nas, ale nic. Tak nieśmiele mówią, że ojciec wyjechał do Warszawy do pracy, no to sobie tu urządzili libacje. Próbują nam tłumaczyć, którędy mamy jechać, ale ani oni nas ani my ich nie rozumiemy, patrzymy na mapę i jedziemy, bo przestało już tak mocno padać. Wjeżdżamy w jakąś leśną drogę, na początku straszne kałuże i błoto. Dalej kawałek po płytach betonowych. Następnie znowu leśną drogą. Godzina około 23, na liczniku coś około 170km. Stoimy na rozjeździe leśnych dróg. Ciemno, mgła, z drzew kapie, z ust leci para. Pochylamy się nad mapą ale w sumie ciężko się zdecydować, w rękach latarki tzn. światełka rowerowe. Bu miał szczegółowe kserówki tego kawałka, ale gdzieś się zapodziały. Z mapy co mamy ciężko coś odczytać (1:200.000). Wyciągamy kompas, który nam drogę wskazuje (pozdrowienia dla Ani:P). Jedziemy w lewo, cały czas leśnymi duktami. Fajnie się światełko świeci we mgle, no i jeszcze po ciemku i w ogóle taka super atmosfera w tym lesie, cisza. W końcu dojeżdżamy do charakterystycznego miejsca, do mostu nad Gwdą. Ciemno, jedziemy w dół około 25-30km/h nagle most, wpadam na niego na dużej prędkości, w ciemnościach widzę tylko, że są dwie takie szerokie deski dla kół samochodów, ja jestem skierowany po środku nich, więc się boję, że będzie tam dziura i nieźle wlecę, na szczęście te dechy po prostu były jaśniejsze i ułożone wzdłuż, a po środku były ciemniejsze (dlatego nie było ich widać) i ułożone poprzecznie do kierunku jazdy, więc tylko trochę potrzęsło. Dwa takie mosty. W sumie ciężko określić którędy dalej pojechaliśmy, bo mapę mam niedokładną a było wtedy ciemno, w każdym bądź razie jechaliśmy pod górę po kamieniach i błocie, mechanizmy napędowe strasznie skrzeczały, trzeszczały i w ogóle od piachu, jaki się do nich dostał. Zaliczamy jakąś wiochę, to chyba musiała być Lubnica albo Lubniczka, jeszcze jedziemy polną drogą, godzina było chyba trochę przed północą, jakiś dwóch ludzi z latarkami mijamy, chciałbym zobaczyć ich miny gdy nas spostrzegli, no ale ciemno było i się nie udało. Teraz zaczął się asfalt, nic tu nie jeździło. Miejscowość Skoki, dalej mija nas jakiś duży pojazd, nie pamiętam co to było, PKS albo ciężarówka Coca – Coli, coś z tych rzeczy. Mgła cały czas, widoczność na kilkanaście metrów, jest super. W końcu dojeżdżamy do głównej szosy 11 Koszalin – Piła. W sumie ruchu to tu nie ma, jeden samochód na kilkanaście minut, stoimy na skrzyżowaniu w Lotyniu, pamiętam, że byłem tu ładnych parę lat temu, gdy z Bornego Sulinowa na skróty się przedzieraliśmy, poznałem po drogowskazie Wilcze Laski. Chwilę rozmyślamy, co robić, deszcz nie pada, tylko ta mgła, ale samochodów nie ma. No więc ubieramy pomarańczowe kamizelki z odblaskami co by nas było ładnie widać, oczywiście kamizelki kolejowe od Jaśka, no bo w czym on na drezynach jeździ. Ale to było fajne doświadczenie tak sobie rajdować po nocy, później mój rowerek zaczyna wydawać dziwne odgłosy, coraz głośniejsze i bardziej niepokojące, korby się chyba trochę poluzowały, ale ja sobie nic z tego nie robię, bo i tak nie mam klucza, żeby je dokręcić, Bu trochę się martwi, ale ja się nie przejmuje, co będzie to będzie, później zaczynają stawiać straszny opór, że ledwo da się jechać, ja i tak nic z tego sobie nie robię, najważniejszy jest cel, nie liczą się ofiary ani środki, mamy około 3 godziny na przejechanie około 70km żeby zdążyć na pociąg, wyciskamy z rowerów ile się da, ale i tak nic to nie daje, rower ledwo się trzyma. Jechaliśmy przez Jastrowie, potem cały czas przez las. Około 2 w nocy widać, że zabraknie nam, co najmniej pół godziny na pociąg, decydujemy się na „nocleg”. Ja bym jechał dalej, co by później mieć mniej no i jakiś konkretny rekordzik od razu wykręcić, ale Bu się boji, że spadnie z roweru, wiec nocujemy w lesie. O 2:30 skręcamy w leśną ścieżkę, patrzymy na ziemię czy w ogóle da się tu spać, no w sumie uda się. Jedziemy z 200 metrów w las, skręcamy w lewo w poszukiwaniu idealnego miejsca. Mój pomysł rozwieszenia plandeki zahaczonej o rowery sprawdza się. Wygląda to mniej więcej tak: jeden rower oparty o drzewo, jakieś 180 cm dalej drugi rower tak samo oparty o drzewo, plandeka zaczepiona na sznurkach o siodełko, sakwy i co się tam dało, przykryte są nasze rumaki, zwłaszcza tył, no i my, trochę się wyciągnąć nie dało. Ja na karimatce, Fasol na rozłożonej pelerynie przeciwdeszczowej. O trzeciej już leżymy w śpiworkach w długich spodniach, w polarku w naszym domku bez ścian. Ja zasypiam około 4 jak już jasnawo się zrobiło. Budzę się dwie godziny póżniej. Strasznie zimno. Do tego nie napisałem jeszcze, że byliśmy przemoczeni, tzn. buty całe mokre, reszta tak średnio, ale też. Tak więc zamiast spać wolę sobie buty wysuszyć. Wyciągam butlę gazową i palnik, skręcam to cudo. No i jeszcze zapałki, jak widać była to jedyna rzecz jaką miałem nie w worku, no ale tylko trochę zamokły. Za piątym razem udało się zapalić maszynę, suszę sobie najpierw wkładki od butów, potem buty, jakoś się troszeczkę udało, ale nie jest to szczyt marzeń, drugie buty to by było to. No ale robimy sobie obiad o tej 7 czy 8 rano chyba. Zupa z makaronem w dużych ilościach, czyli zupa chińska z worka. Do tego, co tam tylko było pod ręką. Powolutku już się troszeczkę cieplej zrobiło, ale i tak nie tak jakbyśmy chcieli. Nasz dom zbudowany w nocy nawet nieźle wyglądał, strasznie przewiewny tylko był (ciekawe, czemu). Bu tylko go sfotografował, więc nie wiem jak będzie ze zdjęciem, ale mam nadzieję, że je zdobędę. Zbieramy wszystkie śmieci, pakujemy się w te nasze bagażniki i wyjeżdżamy. Nawet nie wiemy dokładnie gdzie odpoczywaliśmy, no ale za 7 kilometrów mamy Szwecję, tak więc się zlokalizowaliśmy na mapie, dalej napieramy na Wałcz. Na głównym skrzyżowaniu Jaśkowi znowu coś odpada, błotnik. To chyba właśnie w Wałczu było, zakaz jazdy rowerem, no ale ścieżka rowerowa obok, super. Pogoda jak na razie ładna, słoneczko świeci. Jedziemy szosą, zbliżamy się do Mirosławca, dosyć ciężko się tak po całym dniu na rowerze jedzie, no ale żyjemy, kolanka trochę się we znaki dają, przed Mirosławcem remont nawierzchni. Ruch wahadłowy. W Mirosławcu jesteśmy o 11:30, dokładnie 24 godziny od wyjazdu, na liczydle 270km z Gdańska, 47 od „lasu pod Szwecją”. Byliśmy tu w czasie spływu 2002 Drawa – Korytnica. Niestety zaatakować lumpów nie mamy czasu. Za to Cafe Galeria i Bar Łoś. Teraz ważą się losy dalszej eskapady. Zastanawiamy się czy jechać do Kalisza Pomorskiego i tam wsiąść w pociąg do Stargardu i wtedy gdyby było połączenie PKP do Szczecinka to byśmy sobie od razu skoczyli na Borne, no ale upewniamy się telefonicznie i połączenia takiego nie ma, najbliższy pociąg o 7 rano. No więc zostaje nam jeszcze pojechać do Stargardu Szczecińskiego i wrócić PKP do Kalisza Pomorskiego i pojechać rowerami w okolice Bornego, no ale to raczej czasu nam zabraknie. Tak więc decyzja jedziemy do Recza Pomorskiego, to jest pomiędzy Kaliszem Pomorskim a Stargardem Szczecińskim. W którą stronę stamtąd pojedziemy to zobaczymy, ale raczej do Kalisza, bo nocować w Stargardzie i wstać na pociąg o 7 rano… Nie no nie ma co. Z Mirosławca po hot-dogach w sumie powoli ruszamy wcześniej zaopatrzamy się w wodę po 59 groszy. Jedziemy w stronę Kalisza, przemykamy szybko przez niego nawet na stację nie zajeżdżając. Jedziemy szosą, znowu zanosi się na deszcz, lekko trochę pokropiło, pod drzewami się schowaliśmy, ja jakieś 500m dalej niż Bu, myślałem, że może uda się wyprzedzić ten deszcz, no ale przeczekaliśmy, kilka minut dosłownie. Przejeżdżamy nad Drawą w Prostyni, oczywiście znowu opowieści spływowe, nawet obóz był tu rozbity w pobliżu mostu, atakujemy jeszcze stację PKP Prostynia, aż się Bu zdziwił, 3 tory, semafory świetlne, bocznica z wyładownią, coś takiego. Jedzimy do Recza Pom. Tu na stacji w sumie biednie. Pociąg mamy o 16 ileś tam. Jedziemy „na miasto”. Do sklepu przekąsić coś, kiełbacha, czekolada, jogurcik albo lody. Potem na „główny” plac przez jakieś podwórka po bruku się przebijamy, ale w końcu jesteśmy na „rynku”, parę fotek, jedziemy z powrotem na PKP. Tam również chwila, perony zarośnięte trawą, czekamy kilkanaście minut no i w końcu pojawia się nasz osobowy. Ciągnie go manewrówka, śmiesznie SM 41 ze ściętym tyłem, wagon jeden, z 3 przedziałami i dwoma podwójnymi drzwiami. Bilety 2,80 za rower i 2 coś za ludzia. Pociągiem około 20 km. Około 17:30 jesteśmy w Kaliszu Pom. Lekko deszczyk na początku kropi, czekamy na odjazd pociągu, co by go odpowiednio obfocić. Stoimy na przejeździe, Fasol wchodzi na środek torów i się prawie kładzie, niestety nie zdążyłem mu zrobić zdjęcia jak robił zdjęcie, szlabany zamknięte a on na środku przejazdu, nie no piękne to było. Do tego zacząłem rozmowę z jakąś panią, jak się okazuje przyjechała tu w podobnym celu co my. Aż się zdziwiłem, no ale ona miała bliżej i była zielonym Tico a nie na rowerze, była chyba z synem, który również fotografował ten jeden z ostatnich składów na tej trasie. Do tego pisze ta pani coś o małych stacyjkach i w ogóle później jak Fasol przyszedł to rozmowa nabrało kolorów mocno kolejowych. I jeszcze nam ta pani powiedziała, że robi to wszystko dla takich „wariatów” (jak jej syn chyba, no i nas pewnie też miała na myśli). No po jakimś czasie się żegnamy i w drogę. W sumie już wracamy, plan to dojechać do Bornego Sulinowa. W sumie dalej nie ma sensu, bo się upewniliśmy, że mamy pociąg ze Szczecinka do Chojnic o 5 rano. Tak więc udajemy się z powrotem w stronę Mirosławca, dalej jedziemy już inaczej, skręcamy w szosę na Czaplinek i z tej szosy w leśną drogę. Teraz mamy kilkadziesiąt (20-30) kilometrów przez las. Jedzie się ładnie, nie ma strasznego błota ani super piachu, bo w sumie deszcz niedawno padał, więc się jakoś nawierzchnia trzyma. W sumie ta droga przez las to był bardzo ładny skrót, jechało się też super. Mijamy jakiś pojedyncze zabudowania, nawet na 500m na asfalt wyjeżdżamy w Kłosowie chyba. Niezłe zabudowanie tu widzieliśmy, taki niby nic sobie domek z czerwonej cegły ale tak super urządzony, aż się opisać nie da, ładnie. Dalej znowu leśnymi i polnymi drogami. Przecinamy nieczynne tory kolejowe z Wałcza do Złocieńca, nawet znak przed nimi był i kawałeczek asfaltu. Elegancko. Następnie dojeżdżamy do szosy 163 Czaplinek – Wałcz. Jedziemy nią jakieś 500m i znowu w las. Droga nawet śmieszna, w pewnym miejscu taki podjazd, że samochodem się nie wjedzie, pionowo prawie i do tego super piach. Cały czas odkąd jedziemy tymi leśnymi ścieżkami latają nad nami samoloty, niektóre tak nisko, że strach się bać. Im bliżej jesteśmy Nadarzyć, tym częściej słuchać odgłosy strzałów. Interesujące doświadczenie. Ostatnie kilometry i wyjeżdżamy z lasu. Ku naszym oczom ukazuje się na początek helikopter i wieża kontrolna z 4 radarami, dalej lotnisko, trawiaste. Jedziemy kawałeczek i wzdłuż drogi, już asfaltowej, kilka migów i innego latającego złomu, na parkingu straż pożarna gotowa do odjazdu z 4 ludkami w środku, obok wojskowy star również z załogą. Na tym „polu” czyli lotnisku jakieś punkty takie czarno pomarańczowe chyba stoją, ale nie wiem czy to były cele czy co, no ale coś takiego. Trochę dziwnie się tu czujemy, jakby było trochę jaśniej to bym i pewnie parę fotek strzelił, może by mnie wtedy zgarnęli, no ale przejechaliśmy przez lotnisko, minęliśmy kilka budynków charakterystycznych dla koszarów wojskowych, no i dojeżdżamy do bramy wyjazdowej z poligonu. Ubaw mamy niesamowity, ciekawe, co sobie myślał koleś na wartowni. W sumie tak: podjeżdżamy do szlabanu, on wychodzi, coś tam się pyta. No to mu mówimy, że my tu sobie kulturalnie z lasu wyjeżdżamy a tu takie „coś”. Na o koleś na to: „tu jest poligon, jak was jakaś bomba pierdolnie to wtedy dopiero będziecie mieć las”. Trochę nas koleś rozśmieszył, więc dla niepoznaki jak najszybciej opuściliśmy to miejsce. Interesujące było to wydarzenie. Przejeżdżamy przez te całe Nadarzyce, jeszcze widzieliśmy otwarty bar, to była coś około 21-22, ale nie zajeżdżamy. Jedziemy asfaltówką, gdzie nic nie jeździ, no jakiś 1 samochód na pół godziny. Powoli zaczyna robić się ciemno. Minęliśmy po drodze jakieś pole namiotowe, na którym nawet dosyć dużo ludzi, no ale my nie mamy namiotu co by się wozić po jakiś polach biwakowych. Z interesujących rzeczy teraz to tylko latające samoloty i zbliżająca się noc. No jeszcze może by się coś ciekawego znalazło, na jakimś zjeździe wyciągam 48, co na tle dotychczasowo osiąganych prędkości nie ma się tak źle. Około 22-23 decydujemy się na obiad. Ustalamy, że jak będzie jakiś parkindżek z ławeczkami to się zatrzymujemy, o dziwo dosyć szybko natrafiamy na takie cudo. Już wyciągnęliśmy jedzonko z sakw, wszystko gotowe, palnik skręcony, zapałki. No i się zaczęło. Zapałki jak były wilgotne tak są, myślałem o tym, co by w zapalniczkę zainwestować, albo chociaż w nowe zapałki, ale jakoś z braku czasu na zaspokajanie takich drugorzędnych potrzeb nie udało się tego zrobić. No i śmiesznie jest, pierwsza zapałka, nic, druga, trzecia, piąta, dziesiąta, zapaliła się, ale od razu odpadała ta taka siarka i spadła na glebę, jedenasta, dwunasta, nic, potem znowu zapaliła się i znowu odpadła paląca się na ziemię, no więc od tego czasu celuję w kuchenkę, nie udaje się zapalić. Już powoli tracę nadzieję, zapałki powoli zaczynają się kończyć, no ale za dwudziestym czwartym albo dwudziestym piątym razem udało się! Zapaliła się normalnie. No więc wstawiamy jedzonko i kontemplujemy piękno odgłosu wydobywającego się gazu. Chwilka mija i woda gorąca. Teraz znowu super porcja makaronu z jakimiś przyprawami i wodą, potem kisielek. Suszę zapałki. Potem znowu rozpalamy kuchenkę, za drugim razem się udało. Jest dosyć późno, do Szczecinka, gdzie czeka na nas pociąg o 5 rano mamy około 25km. Tak więc pełno czasu. Idziemy się zdrzemnąć, od tego lasu przed Szwecją przejechaliśmy 160km, z Gdańska około 383km. Znalezienie miejsca do spania było trudne, w lesie najpierw bagno, po drugiej stronie szosy strasznie nierówno, okopy, i bunkropodobne twory. Wchodzimy na górkę gdzie jest odpowiednie miejsce. Widok mamy na całe skrzyżowanie i parking, na którym jedliśmy. W sumie nieźle. Ciemno jest. Bawimy się w zbudowanie odpowiedniego ochraniacza przeciwdeszczowo-wiatrowego. Teraz patent jest lepszy, drzewa i oparte rowerki tak samo, ale z jednej strony plandeka dochodzi prawie do ziemi, dzięki czemu tak nie wieje no i rowerki są trochę inaczej oparte, co by więcej miejsca do spania było i wyciągnąć się udało. Budziki ustawiamy na godzinę 3. Około północy, gdy mamy już zbudowane prawie wszystko i tylko rozkładamy śpiworki słyszymy dziwny dźwięk, mógł być to pies albo dzik. Odgłos był pojedynczy ale głośny i łatwo dający się rozpoznać, coś pomiędzy szczeknięciem a ryknięciem dzika. Automatycznie zostajemy w bezruchu przez 5 minut. Ja tam nastawiam się na walkę z dzikiem albo z psem, no ale dzika bestia się chyba oddaliła i jej nie słychać, w sumie noc nie jest taka ciemna, w końcu prawie najkrótsza w ciągu roku (co również miało wpływ na ustalenie terminu wycieczki). Jasiek ciągle twierdzi, że przez środek skrzyżowania przechodzą jakieś małe czarne punkciki jakby małe dziki albo psy. Ja w sumie też je widzę, no ale po tylu kilometrach różne plamy można widzieć. Nie myślę o tym, aha i jeszcze wcześniej pomiędzy tym jak już mieliśmy rozbity „namiot” a tym jak usłyszeliśmy warczenie zwierzyny Jasiu stwierdza, że nie ma plecaka. Szukaliśmy z 5 minut i nic. W końcu ustalamy, że musiał go zostawić na polnej drodze, którą dojeżdżaliśmy do naszego aktualnego miejsca zamieszkania (poza pionową skarpą). No ale tam też nie ma więc udaje się na ławeczki i tam odnajduje zgubę. No chodzącego po skrzyżowaniu mięsa nie ma, a my leżymy już w śpiworkach, ja tym razem nawet w skarpetkach, bo czuję, że będzie naprawdę zimno. Staramy się nie ruszać, nie hałasować i takie tam. Zasypiamy dosyć szybko ja po około pół godziny tak o 1. O 3 dzwonią budziki, tak w sumie dosyć szybko bo ja ledwo zasnąłem. Słyszę tylko spadające na plandekę krople, z jednej strony uf dobrze, że sobie dach zrobiliśmy bo byśmy ładnie mokli pod drzewkami, z drugiej strony, cholera znowu będziemy jechać w deszczu i będę cały mokry i w ogóle się rozchoruję. W zasadzie zanim się zwleczemy to jest 3:20 i o 3:35 mamy już wszystko spakowane i powoli staczamy się ze skarpy, którą wdrapaliśmy się na nasze legowisko. Do szosy w lewo i na Borne Sulinowo jedziemy. Powoli zaczyna robić się szarawo. W Bornym jesteśmy po jakiś 2-3km tak jak ocenialiśmy. Fotki nie wiem czy wyjdą, bo nie było jeszcze zupełnie jasno no i ten deszcz. Fasol 4 razy się zatrzymywał, raz zakładał pelerynę, potem zdejmował, poprawiał i takie tam. Dosyć dużo czasu na tym zeszło, no ale my mamy ustalone terminy i trzeba się spieszyć. Minęliśmy również za Bornym cmentarz z pomnikiem w kształcie kałasza, gdzie to kilka lat temu jak byłem mam zdjęcie. Napieramy równo, bo czas goni, a deszcz kropi. Trochę po 4 pojawia się na horyzoncie słońce. Jest przepięknie, przestało już padać, słonko duże, pomarańczowe, cudne, robię zdjęcia. Chyba w Krągach na drogę wychodzi jeż, prawie na niego najeżdżam a Fasol musiał zrobić spory unik, co by jego kolców nie zdemolować. Zbliżamy się do Szczecinka, czasu 20 minut, widać jakąś tam fabrykę, ale jeszcze sporo. Tablicę mijamy około 4:45. Przez Szczecinek prowadzi Fasol, co było chyba błędem, napiera ostro, jakby znał drogę, no ale tak nie było, ja bym pojechał inaczej i trafił bym szybciej na dworzec, no ale on jedzie pierwszy to mu nie przerywam, zrobiliśmy takie prawie kółeczko, ja już widziałem zegar dworcowy ale Fasol wybrał drogę ulicą, tak więc nadkładamy z 200-300 metrów, które mogły być decydujące. Jest godzina 4:56, gdy widzimy już dworzec, do pokonania rondo, Bu jedzie normalnie, ja pod prąd, a co mi tam na pociąg się spieszę, wpadamy na dworzec, do kasy idzie Bu. Zostawiam mu 5 dych, bo chyba mu nie starczy na 4 bilety. Sam idę w stronę pociągu i udaję, że wsiadam do ostatniego wagonu, jest godzina 4:59, gdy Fasol wychodzi z budynku w którym są kasy, pociąg odjeżdża o 5:00 tak więc kamień z serca, już nam nic nie przeszkodzi, zdążyliśmy, farciarsko ale jest. Ja wsiadam pierwszy i Bu podaje mi po kolei rowery. Już tam zawiadowcy się pocą, co tak długo, zamykamy drzwi, pociąg rusza. Ładnie by było gdybyśmy nie zdążyli. Pierwszy przedział z brzegu, co by mieć oko na rowery. Zdejmuję nawet podkoszulkę i jestem cały mokry, się spieszyliśmy, nawet deszczówki nie miałem czasu zdjąć. Podkoszulkę rozwieszam co by podeschła, ale i tak z sakw wydobywam nowiutką „Bieszczady”, aż dziwne miałem ze sobą koszulkę na zmianę, to do mnie nie podobne, nie no żartuję. Myję sobie jeszcze kulturalnie ząbki, miałem nawet pastę, co już w ogóle jest do mnie niepodobne. Na każdej stacyjce lukamy, co tam z rowerami się dzieje. W pociągu jak to w pociągu klimat jest super. Leżymy sobie na kanapach, gadamy, strzelamy fotki. Do przejechania 62 kilometry tym cudem. Wysiadamy na końcu biegu pociągu czyli w Chojnicach. Jest wcześnie rano coś 7 chyba. Na dworcu też jakieś zdjęciory i wydobywamy się przed budynek. W sumie jest straszna kosta, mimo że mam na sobie wszystko, jest mi zimno, zastanawiamy się nad skoczeniem na lumpy, co by sobie coś z długim kupić, ale rezygnujemy, bo rano jest. Najbardziej w rączki zimnieje, lekko chyba nawet kropi. W Chojnicach udajemy się na główny deptak czy jak to nazwać, przed fontanną i ratuszem foteczka, jest 7:30 znajdujemy piekarnię z ciepłymi bułeczkami i takie tam cuda. Jemy również drożdżówki. Z Chojnic wyjeżdżamy ścieżką rowerową, po drodze jeszcze o spożywczaka zahaczamy. Jedziemy teraz odcinek ponad 20km dosyć główną i hałaśliwą szosą, no ale pobocze jest szerokie i dosyć szybko uporaliśmy się z tą męką. Nie wyobrażam sobie jazdy np. co ludzie pisali, że jeździli do Elbląga siódemką. Nieistotne. Dojeżdżamy do Czerska, gdzie odbijamy w lewo na Odry. Teraz odcinek asfaltowy, nic tu prawie nie jeździ, pojedyncze maluszki. W Odrach idziemy do sklepiku, a później kierujemy się na kamienne kręgi. 3km i przejeżdżamy przez bramę rezerwatu, 1,50zł za wstęp, no ale jakoś przeboleliśmy, w sumie pan który tu urzędował był bardzo miły, wypytał skąd jedziemy, w jakim celu, ile dziennie przejeżdżamy, opowiedział nam trochę, z innymi ludźmi słowa nie zamieniał tylko kasował po 2zł. Pożyczył nam nawet lupę do oglądania porostów, no pod wrażeniem jestem. Obeszliśmy kręgi, strzeliliśmy parę zdjęć, obejrzeliśmy porosty na głazach, ponoć niektóre gatunki występują tylko tutaj, jak się okazało, prawie przypaliliśmy któryś z nich przez przypadek tą lupą, bo słoneczko świeciło no i jakoś tak wyszło. No ale nic się nie stało. Weszliśmy też na wieżę widokową. Potem udaliśmy się na miejsce mocy. Wchodzę na punkt, z którego czerpie się największą moc, patrzę na telefon, 2 kreseczki, mówię do Jaśka, że zaczynam energie pobierać na powrót do domu, tak mi od razu zasięg zniknął, no ale przepływ energii musiał byś spory, bo do domku udało się wrócić;). Po jakiś 5 minutach udajemy się do wyjścia, po drodze czerpiąc niepobrane jeszcze resztki energii, czyli jagody jemy. Wsiadamy na nasze rumaki i jedziemy leśną drogą. Do szosy w lewo na Wojtal, na elektrownię wodną czy co to tam było. Dalej w lewo, w prawo, jakaś dziwna ta droga no, ale nieistotne, przejeżdżamy mostem nad kanałem Wdy chyba, no i teraz zamiast pojechać prosto, skręciliśmy w lewo. Śmiesznie się to skończyło, bo mieliśmy dojechać do stacji kolejowej Bąk, tak jedziemy, droga się skończyła, przejechaliśmy przez jakiś wykoszony las, do torów kolejowych, no oko wszystko się niby zgadza, drogi nigdzie nie ma, więc jedziemy po torach kolejowych, w zasadzie to ja tylko próbowałem jechać no i wtedy chyba sobie oponkę uszkodziłem, że za kilkanaście kilometrów się przetarła i powietrze zeszło. No ale teraz idziemy po torach kolejowych prowadząc rowery. Po tej linii jeżdżą 4 pociągi dziennie, stwierdza Bu, no ale tory tak nie wyglądają, jeździ tu coś ale tory trochę przerdzewiałe, Po jakimś czasie po prawej pojawia się droga, więc wchodzimy po skarpie na nią i dalej nią jedziemy. Stacji Bąk nie widać. Jakiegoś żółtego malucha mijamy. Następnie dojeżdżamy do Kanału Wdy, przejeżdżamy i widzimy miejscowość Bąk, na pierwszy rzut oka wszystko jest OK, ale stacja Bąk jest oddalona około 5 km od miejscowości, no i jak patrzymy na mapkę to jest na innej linii kolejowej, a to był taki objazd torów, bocznica, nie wiem jak to nazwać, w każdym bądź razie te tory po których szliśmy to nie były te o których myśleliśmy, cofamy się do mostku, przejeżdżamy, no i jest nawet zielony drogowskaz stacja Bąk. No to nawet nie trzeba błądzić, żeby tam trafić, jakieś 7km nadłożyliśmy, nie więcej. Po lesie dojeżdżamy do tej stacji, przejeżdżamy tory kolejowe, dalej również przez las. Robimy sobie na ławeczkach z daszkiem w lesie jedzonko, otwieramy konserwę i takie tam cuda. Jedziemy jakiś kawałeczek no i powietrze z kółeczka zeszło. No to tam jakoś sobie je zdejmuje bez odczepiania sakw, rączki standardowo w smarze, bo ja tak lubię chyba. No tam ładnie się skleiło, napompowało, wszystko okej, jedziemy dalej, dojeżdżamy do Konarzyny, dalej Stara Kiszewa gdzie sklepik atakujemy. Kolejne wiochy to Wilcze Błota, Orle, Liniewo. Teraz, co by sobie trochę skrócić, jedziemy przez Wysin, jakimiś polnymi drogami, gdzie nawet traktor mijamy, dalej Szatrapy, Sucha Huta, Olszanka, teraz zdarzają się odcinki brukowane, masakra, w jakiejś wiosce, takiej na górce, na którą się trzeba było wspiąć po bruku, znajdujemy sklepik, wydajemy ostatnie drobniaki, zanosi się na deszcz. Już zaczęło kropić, chowamy się więc na przystanku PKS. Zjadam sobie zupkę chińską na sucho a Jasiek budyń na sucho. Gdy przestało już padać jedziemy dalej, asfalt jest mokry i trochę z pod kół chlapie, no ale jedziemy, rowerki się trochę wyczyściły. Mierzeszyn, w prawo na Pruszcz, potem w lewo w jakąś polną drogę, potem betonową, jakiś niezły zjazd po błocie i bruku, potem podobny podjazd, wjeżdżamy znowu na asfalt. Teraz fajny odcinek przez ciemny las, po drodze widzieliśmy kraksę… traktorów. Jedziemy tak do szosy Kolbudy – Przywidz. Przecinamy ją, dalej Czapelsko, Łapino, jedziemy trochę inaczej niż poprzednio, do Niestopowa jakąś betonową drogą, na której to chyba osiągam najwyższą prędkość podczas tego całego wyjazdu 53,5km/h. W Niestępowie przez przejazd kolejowy, na którym paradowaliśmy półtora tygodnia temu na drezynie. Teraz pod górkę, w lewo w polną drogę i tak po jakiś piachach, aż w końcu znajdujemy się w lasach w okolicach Otomana, dalej do osiedla Kiełpino czy Kiełpinek, do Kartuskiej, nad obwodnicą, koło Auchana, gdzie się rozstajemy na światłach, Bu jedzie przez Jasień i Morenę, ja jadę przez poligon, na którym to niezłe przemeblowanie nastąpiło, dawno tu nie byłem w sumie, tzn. w tej części, no ale jakoś przez rzeczkę się przedostaję i potem pod jakimiś barierkami i wyjeżdżam na betonową drogę, którą docieram do Potokowej, dalej Słowackiego, Grunwaldzką czerwonym asfalcikiem do domku. Gratuluję doczytania do końca sprawozdania, starałem się nie pisać nieistotnych szczegółów;). Nie wiem tylko, który rekord zaliczyć, czy całość wycieczki 555km, czy pierwsze 24 godziny jako dobę, 270km, czy etap pod Szwecję 223km, po którym nastąpiła krótka drzemka. Na całej wycieczce wydałem około 70zł w tym 20zł na bilety PKP i wstęp do Rezerwatu Kamienne Kręgi, reszta na jedzenie i picie. Nie piliśmy żadnego alkoholu ani napojów typu Isostar czy Power coś tam czy jak to się pisze i nie wcinaliśmy żadnych specjałów energetycznych, do picia woda do jedzenia głownie czekolada, batoniki, bułki, drożdżówki, banany, lody, zupki chińskie i takie tam. Na kolejnej wycieczce o ile ktoś w ogóle będzie na takie coś chętny planujemy obniżyć koszty jedzenia. Trasę opracował i pilnował Jasiek, utrzymywaniem prędkości i pokonywaniem oporów aerodynamicznych zająłem się ja. Z rzeczy, które wziąłem ze sobą wszystko poza większością kluczy było przydatne, zabrakło tylko drugich suchych butów i zapalniczki, ewentualnie czegoś z długim rękawem, gdy w polarku i kurtce zrobiło się zimno. Bardzo ważną rzeczą było kilka metrów sznurka, poza tym, co ja tu jeszcze będę pisać, pozdrowienia dla wszystkich zroweryzowanych i tych jeszcze nie i do zobaczenia na trasie.