Wyprawa z Polski do Chorwacji i w Alpy 2006

W nocnym pociągu relacji Gdynia Główna – Zakopane, 27 lipca 2006 roku, w ostatnim przedziale przedostatniego wagonu leży na siedzeniach dwóch podejrzanych typków. Na stoliku pod oknem bidony, liczniki rowerowe oraz okulary przeciwsłoneczno – rowerowe. Na ziemi stoją sakwy rowerowe i parę innych gratów. Wspomnieni osobnicy, prawdopodobnie rowerzyści patrzą sobie przez okno to na gwiazdy, to na zmieniający się nocny krajobraz. Nad nimi, tuż pod sufitem, na pułkach na bagaż spoczywają sobie spokojnie 2 rowery. Tak właśnie! Jak to możliwe? I jak oni je tam umieścili, żeby nie spadły? To już pozostanie tylko w ich pamięci, w każdym razie jest to wykonalne, zdradzę tylko, że rowery opierają się głównie: na bagażniku i widelcu o półkę / drugi rower.

Jest ciemno, w słuchawkach nie leci nic innego jak tylko piosenka Lecha Janerki „Rower”. „Jadę na rowerze słuchaj do byle gdzie, rower mam posłuchaj w taki różowy jazz..” i nagle przez drzwi wkrada się do przedziału wielka głowa uderzając oczywiście w kierownicę roweru wiszącego pod sufitem i mówi: „może zimne piwko, 5 złotych”, chwila zastanowienia, „to za drogo”, „a za 4?”. Tak właśnie zaczyna się nasza podróż. A co było wcześniej? Oczywiście wszystko załatwialiśmy na ostatnią chwilę, np. ja wyrabiałem sobie Kartę Ubezpieczenia Zdrowotnego 5 godzin przed wyjazdem, a nowy paszport odbierałem godzinę później! bo stary tracił niebawem ważność. Łukasz natomiast 6 godzin przed wyjazdem nie miał jeszcze zamontowanego bagażnika ani błotników, a pół godziny przed wyjściem okazało się, że gdzieś się zapodziały linki do mocowania bagażu. To właśnie my. Z wspomnianego pociągu wyskakujemy w Nowym Targu.

28 lipca 2oo6, czyli „macie horskie bicykle, przejedziecie”,
dystans 110km, mxs 76km/h.

Ruszamy z Nowego Targu, w pierwszej wiosce (Ludźmierz) łapiemy sklep i wydajemy złotówki oraz gadamy z rozwoźnikiem pieczywa. Jadąc sobie w stronę Chochołowa, gdzie przekraczamy granicę, mamy jak nam się wydaje piękne widoki na Tatry. Na jednym z pierwszych zjazdów na Słowacji wyciągam 70km/h, muchy w zębach. Jedziemy bocznymi drogami, a widoki są coraz lepsze, upał, słońce pali, asfalt dosłownie spływa po ostro nachylonym stoku, a my połykamy ostre podjazdy, no i dzikie zjazdy. Na jednym z tych wykręconych wyprzedzam Łukasza na zakręcie jadąc lewą stroną drogi i osiągając tym razem 76km/h, co staje się moim życiowym rekordem. Postanawiamy zjechać na jeszcze mniej uczęszczaną drogą, co z kolei zaowocowało zjazdem z 75km/h na budziku. Niestety albo stety droga stopniowo zrobiła się szutrowa, a później zupełnie kamienista niczym szlak pieszy, jaki był tam oczywiście wyznaczony. Przejechaliśmy dolinkę niczym pieniński Wąwóz Homole i zaliczyliśmy jakiś młyn wodny i ścieżynką czasem jadąc, a czasem pchając rowery dotarliśmy do wioski z wymarzonym sklepem. Gadamy z kolesiem, z którym ustaliliśmy jako tako naszą trasę, po czym on powiedział: „macie horskie bicykle, przejedziecie”. Istotnie już na początku, tam gdzie jeszcze był asfalt przekonaliśmy się o górskości naszych rowerów – podjazd miał chyba z 16%. Później asfalt się skończył, przejechaliśmy przez jakąś połoninkę lukając sobie to na Tatry Wysokie, to na Niskie.
Teraz czas na zjazd. Nie było to nic powyżej 70km/h, ale jazda nawet 40km/h z sakwami po kamorach to jest czad. Lulu lekko wykrzywił felgę i odpadł wręcz mu błotnik, a mi tylko lekko sie chlapacz przekrzywił. Wody nie mamy już w ogóle, ale gadamy z jakąś staruszką o imieniu Anastazja, która łazi cały czas po górach, ale nie potrafiła nam powiedzieć, czy uda nam się przebić dolinką 500 metrów od jej domu. Jedziemy w tej sytuacji asfaltem, co było zdecydowanie słuszne. Najpierw sklep, późnej podjazd i zjazd, gdzie przez chyba 3 minuty prędkość nie schodzi poniżej 65km/h. W Osadzie proszę jakiegoś miejscowego, żeby wyprostował mi nóźkę w rowerze, bo w wyniku stawiania tak obciążonego sprzętu na niej całkiem solidnie się wygieła. Po 2 minutach w imadle jest jak nowa. Znowu podjazd, w połowie źródło z wodą, która i tak wypada mi na wyboistym zjeździe, a ja nie myślę o zatrzymaniu dłużej niż 2 sekundy, bo wyhamowanie z 73km/h to nie lada wyczyn. Przecinamy rzekę Vah i miejscowość Partizanska Lupca. Zatrzymujemy się dalej nad inną rzeką i robimy tam obiado-kolację. Siedzimy sobie nad strumykiem i wcinamy makaron. Nocujemy jakieś 5km dalej po uprzednim spożyciu schłodzonego w rzece Złotego Bażanta. Acha, tuż przed noclegiem widzieliśmy tabliczkę „Narodny Park, Niźke Tatry”, za nic nie mogliśmy jej rozszyfrować, był też symbol namiotu, taki przekreślony, więc namiotu nie rozbijamy tylko śpimy pod gołym niebem, patrząc w gwiazdy. Pierwszy dzień na kołach za nami.

29 lipca 2oo6, czyli „przed niektórymi zakrętami trzeba czasem zwalniać”,
dystans 100km, mxs 73km/h.

Na dobry początek kolejnego dnia o 8 rano mamy podjazd, że tak powiem dosyć długi. Później robimy śniadanie i zjazd. Na budziku 70km/h, a ja kręcę film. Chowam aparat w czasie jazdy do kieszeni, rozpędzam swój rower jeszcze do 73km/h i na jednym z najbliższych zakrętów, przed którym zegarek pokazuje coś koło 60, że tak powiem, nie wyrabiam, czego owocem jest bliskie spotkanie z trawą i stalową bramą. Przydały się zabrane z domu np. woda w żelu, jakieś cuda na stłuczenia, gojenie i inne bajery, których później już nie używam. Po jakimś czasie mogę jechać dalej. Zjeżdżamy z bocznej szosy na koszt innej, trochę bardziej uczęszczanej, ale nie jest tak źle. Wspinamy się na jakąś przełęcz a w międzyczasie zaczyna kropić deszcz, co z kolei spowodowało ubranie żółtych kurtek. Później zjazd z robotami drogowymi, ale spokojny, bo nawierzchnia mokra i ślisko, 60km/h. Robimy zakupy i dalej kierujemy się ba Bańską Bystricę, gdzie objeżdżamy miasteczko i zlot starych Mercedesów oraz jemy lody i zakupujemy się w Billi.
Wydostajemy się stąd ruchliwą szosą, by zaraz wskoczyć na odludną asfaltówkę, którą jadąc mijamy jakieś osiedle cyganów i wtaczamy się na górkę, z której nie ma aż takiego fajnego widoku, bo mgła lekka po deszczu. Zjeżdżamy do Hornej Mićiny i teraz w zasadzie zaczyna się robić płasko. Jedziemy doliną jakiejś rzeki, droga prosta, a w oddali widać pojedyncze pagórki, tudzież większe pasma. Zaczyna się ściemniać i kropić powoli. Rozglądamy się za noclegiem. Co jakiś czas są też błyskawice, takie całkiem spore. Mijane wioski są do siebie bardzo podobne, dominują budynki parterowe, czasem ze strychem. W każdej mieścinie mały bar, gdzie tanio można się napić piwka. Nocujemy na polu, jakieś 50 metrów od szosy. Rozbijamy namiot, bo cały czas siąpi. Rowery przykrywamy kurtkami, a na niebie cały czas i to coraz częściej błyskawice.

30 lipca 2oo6, czyli „słowacki Lidl jest tani, bardzo tani!”,
dystans 120km, mxs 67km/h.

Rano nie zwijamy się za szybko, do tego okazuje się, że Lula felga jest krzywa, bo 1 szprycha poszła. Szybki serwis, ale i tak opuszczamy miejscówkę około 11. Jedziemy pustą, płaską szosą, czasem jakiś samochód. Później podjazd, ogółem górki jakby spłaszczały, podjazdy są długie, ale raczej łagodne. Na zjeździe jest jak zwykle fajnie. Szosa po deszczu jest mokra, woda paruje, słońce daje w czachę, a my mkniemy 63km/h czasem przejeżdżając przez ciepły strumień wody spływającej po czarnej powierzchni. Przy drodze rośnie coraz więcej drzew owocowych, z czego powstaje kilka przerw na nie właśnie. Są orzechowce, śliwki, czereśnie, wiśnie, mirabelki i inne cuda. Później jeszcze całe pola słoneczników, czy też kukurydzy.
Robimy mega popas w Lidl’u w Wielkim Krtisu. Wydaję kasę co do korony (zostaje nam po pół). Granicę przekraczamy w Balassygyarmat, przejeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów i nocujemy na polu, na górce z fajnym widokiem i zachodem słońca. Na niebie pełno gwiazd i czasem gdzieś daleko, daleko błyskawice.

31 lipca 2oo6, czyli „zwiedzamy Budapeszt”,
dystans 104km, mxs 59,5km/h.

Powiedział bym, że rano, ale rano to raczej nie było, bo było jeszcze ciemno, w każdym razie około 2 czy 3 jakiś 1 metr od wejścia do namiotu ląduje UFO, towarzyszy temu ryk jakiegoś silnika i pełno świateł, najpierw białe, później czerwone, ogółem szok. Mija pół godziny i sytuacja się powtarza, tylko że tym razem nie jest to UFO, tylko przejeżdża terenowy pick-up, pewnie z jakimś farmerem czy farmerką w środku. Rano mamy widok na całą okolicę, bo jesteśmy rozbici na samiutkiej górze. Pakujemy się jakoś 9 i jedziemy. Początkowo do Vacu, gdzie wymieniamy walutę i porozumiewamy się wyjątkowo po angielsku, bo większość Węgrów to tylko swój język zna. Kupujemy też bułki, bo tańsze niż chleb i konsumujemy z marmoladą malinową. Jedziemy na Budapeszt i na naszej drodze pojawia się zakaz dla rowerów, więc dzięki temu znajdujemy na pozór elegancką ścieżkę rowerową. Oczywiście zachwyceni oznaczeniami gubimy ją, ale za to znajdujemy sklep rowerowy, gdzie za odpowiednik 30 groszy kupujemy 2 szprychy i wymieniam jedną z nich Lulemu. Z tą ścieżką, a właściwie ze wszystkimi ścieżkami na Węgrzech, to jest śmiesznie. Zaczynają się i kończą co jakieś 200 metrów. W Budapeszcie było o tyle fajnie, że były znaczki, którą ulicą dalej pojechać, żeby zachować ciągłość. Tak właśnie, w Budapeszcie już jesteśmy, odwiedzamy najpierw Parlament, a właściwie oglądamy go z zewnątrz, później przejeżdżamy wypasionym mostem na drugi brzeg Dunaju i tunelem jeszcze pod jakimś wzgórzem i już wspinamy się na coś, co nawet nie wiem co to było (ten taki zamek na górze), ale rozpościera się tam fajny widok na miasto i rzekę, no i fontannę też mają. Później śmigamy pod Kościół fajny, ale jest w remoncie. Dalej w dół i w górę na Wzgórze Gallerta jakimiś alejkami dajemy. Zaliczamy Cytadelę i wspomniany punkt widokowy, w parku robimy żarełko i opuszczamy Budapeszt ulicą nad Dunajem. Dużo czasu mija i dużo aut nas wyprzedza zanim opuścimy to miasto. Zaliczamy jeszcze Auchana, gdzie bułki są za równowartość 6 groszy. Wbijamy się na pole znowu, ale takie fajne, ze ścierniskiem, czyli skoszonym sianem, na które się kładziemy. W zasadzie jest już ciemno, my jesteśmy na środku tego pola i wcinamy kuskus z sosem meksykańskim chyba.

1 sierpnia 2oo6, czyli „jak w 5 minut pełna plaża zamienia się w kompletnie pustą”
dystans 111km, mxs 56,5km/h.

Rano żaden kombajn nas nie rozjechał, ale szosę było słychać. Jest dosyć gorąco, lecimy szosą do jakiejś miejscowości na Sz.., której nazwy nie umiem powtórzyć, ale wbijamy się tam na neta na chwilę i małe zakupy np. w postaci lodów. Później w stronę Balatonu. Ogółem na Węgrzech da się zauważyć, że kierowcy w stosunku do rowerzystów jeżdżą podobnie jak w Polsce. Nie to co było w Słowacji, tam elegancko, wyprzedzają z zachowaniem przynajmniej 1,5 metra, ale za to tam nie było ścieżek rowerowych. Tu są, ale jak już wspominałem zaczynają się i kończą co chwilę. Tak jest wszędzie, w dużych, małych miastach, wioskach czy nawet w polu. Jedzie się fajnie. Nad Balaton docieramy około 15:30 i akurat idzie burza, więc wszyscy się zwijają i całą trawiastą plażę mamy dla siebie. Szybka kąpiel i zaczyna wiać, grzmieć i padać. Chowamy się pod daszkiem i czekamy, czekamy, czekamy…
Chyba się doczekaliśmy, bo pojechaliśmy dalej. Kąpaliśmy się w Balatonie jeszcze z kilka razy. Ogółem wokół Balatonu prowadzi droga rowerowa. Czasem jest to wyznaczona trasa po mało lub w ogóle nieuczęszczanych szosach, ale jednak najczęściej to specjalnie zrobiona i oznaczona asfaltowa droga tylko rowerowa. Jest super. My dodatkowo jeszcze przepływamy Balaton promem – na drugi brzeg. Bilet jest drogi, ale cóż, tak postanowiliśmy. Nocujemy nieopodal miejscowości Tihany na fajnej łączce. Wysoka trawa, w oddali strome zbocza jakiejś wpół skalistej górki, obok namiotu parę niskich drzewek i ogółem jest super, bo kupiliśmy litr wina, a na niebie błyskawice i to całkiem duże i często.

2 sierpnia 2oo6, czyli „żegnajcie ścieżki rowerowe”
dystans 107km, mxs 54,5km/h.

Dokańczamy pętlę balatońską rozkoszując się ścieżkami rowerowymi i pozdrawiając rowerzystów, których jest tu całkiem sporo. Od jeziora i ścieżek odjedziemy na jego południowo zachodnim krańcu. Oczywiście tego dnia też zaliczyliśmy kąpiel w niekoniecznie krystalicznie czystej wodzie Balatonu. Wpadliśmy też na zamek w jakiejś miejscowości na „S”, ale widok był niezły z niego, bo był na górce. Od kurortów oddalamy się dosyć uczęszczaną szosą, ale niedługo wskakujemy na takie kompletnie odludne. W jednej miejscowości, na podjeździe zaczyna za mną biec jakiś chłopiec. Tak biegnie, biegnie, to zwolniłem. Pyta mnie coś, to ja mu coś odpowiadam, ale WJ-ta chyba nie znaleźliśmy. Nie mogąc się ostatecznie porozumieć, gdyż moja znajomość węgierskiego jeszcze na tyle wtedy nie pozwalała, podajemy sobie ręce pozdrawiając się obustronnie słowem „hello” bodaj. Trzeba było widzieć ten uśmiech i blask w oczach zaskoczonego całą tą sytuacją dzieciaka, chyba raczej nieczęsto ktoś przejeżdża tamtędy, a co dopiero zasakwowanym rowerem. Nocujemy na środku wielkiego pola, ogółem spoko, deszczu nie ma.

3 sierpnia 2oo6, czyli „where are you going?”
dystans 105km, mxs 59km/h.

Wyruszamy nie za wcześnie, bo po 10. Odwiedzamy sklep w Kilinanie celem zakupu wody i kefiru na rano, osobno, żeby mieć 2 paragony do KOT-a. Kierujemy się na Negykanizszę, a później na granicę. Jedziemy różnie: czasem na zakazie jazdy rowerem, czasem autostradą w budowie, był też znany i lubiany motyw końca drogi. Gdy dojeżdżamy do granicznej miejscowości Lentenye czy coś, Lulu pognał gdzieś do przodu a ja rozkoszuję się widokami, polami słoneczników i ogółem przednim kołem roweru, bo już trochę zmęczonym jest. Budzi mnie dźwięk dzwonka rowerowego. Zdziwiony i zaskoczony o co chodzi po 2 sekundach odwracam się do tyłu (no tak, do przodu ciężko będzie mi się odwrócić) i widzę 4 rowery z sakwami. Pozdrawiam ich również a mijając się zamieniamy parę słów, niekoniecznie zrozumiałych, aż do czasu przejścia na język angielsko-niemiecki. W czasie jazdy gadając poznajemy wzajemnie trasę, która się okazuje całkiem podobna i już za chwilę stoimy na skrzyżowaniu i w zasadzie pada to stwierdzenie: „maybe we can go together”. I w ten sposób nasza wycieczka ma 6 osobników w tym 2 płci pięknej. Jedziemy i gadamy, kleimy dętkę i jemy. Z komunikacją nie ma kłopotu, a co chwilę z obu stron pada: „nem a problema”. Nawet się nie spostrzegliśmy a już byliśmy po sprawdzeniu paszportów i na terenie Chorwacji. Postanawiamy razem jechać najbliższy dzień i nockę też gdzieś razem machnąć. No ale tak, wspomniani osobnicy są z Budapesztu (i z Szeged) i jadą do Rzymu. Nasza trasa się częściowo pokrywa, tempo i dystanse też. Dziewczyny studiują Biologię, a chłopacy coś zbliżonego do mojego kierunku. Dokonujemy małej korekty trasy, ale fajnie jest. Co do nocowania to był pewien problem, w którą stronę skręcić celem znalezienia jakiejś fajnej miejscówki, ale nasz sprawdzony rzut monetą zadecydował. Nocujemy nad rzeką Drava, obok jakiś obiekt piętrzący wodę, który w zasadzie słychać, ale trochę. Podłoże jest kamieniste i zaczyna padać deszcz. Szybko rozkładamy namioty, później kąpiel w rzece i konsumujemy już jedzonko w namiocie. Deszcz leje, namiot przecieka i jest fajnie. Gdy przestaje padać robimy coś na ciepło, a ja cykam jeszcze fotę tamy i bierze mnie na pisanie relacji, więc siedzę sobie na kamieniu nad rzeką i piszę przy świetle lampki rowerowej.

4 sierpnia 2oo6, czyli „jak się wyprzedza rowerem TIR-a”
dystans 133km, mxs 65km/h.

Rano pada, pada i pada, a w namiocie pływa woda i jest fajnie. Budzimy się wcześnie i o 7:30 ustalamy, że jak nie przestanie padać, to o 9 jedziemy. Tak też się stało. Punkt 9 jesteśmy na kołach. Przejeżdżamy przez Varazdin i dalej Ivanec. Karolina łapie gumę. Dosyć długo nad tym się bawimy, bo ogółem to już nie pierwszy kapeć w tym kole, co z kolei wynika z braku owijki na felgę i zastąpieniu tego taśmą klejącą, do tego Karolinka jedzie na oponach 1,20. My siedzimy, gadamy, oglądamy fotki, jemy a oni we 2 pojechali kupić tą gumkę. Słońce wyszło i w końcu ruszamy. Jedziemy szosą a wokoło tylko góry, niewysokie, ale całkiem spoko. Tak dojeżdżamy do Lepoglavy i dalej Golubovca, później zaczyna się słuszniejszy podjazd. Droga kręci się straszliwie, ale jest fajnie. No i przełęcz, widoki są całkiem niezłe, w oddali jakieś pasmo we mgle i jakieś granatowe chmury i ogółem fajnie. Zjazd jest równie kręty, co podjazd, ale dodatkowo ma jeszcze całkiem spore wyboje, co nie przeszkadza mi wyprzedzić TIR-a na wąziutkim krzywym asfalcie tuż przed serpentyną. Później kolejny podjazd i zjazd, na którym rower rozpędza się do skromnych 65km/h i znowu zakręty. Dojeżdżamy tak do małej miejscowości o nazwie Dolnja Semnica, gdzie odwiedzamy sklep i gadamy z miejscowymi podchmielonymi ludkami – Chorwatami – celem poznania najlepszej drogi do Krapinskich Teplic. W końcu chyba dochodzimy do porozumienia, ale i tak jedziemy inaczej bo opcje były dwie. W każdym razie drogi tej nie ma na mapie mojej ani Węgrów, ale przejeżdżamy.
Z każdym kilometrem coraz bardziej uświadamiamy sobie, że niedługo będziemy musieli się rozstać z nowo poznanymi bikerami. W końcu nastaje ta chwila, leje deszcz, ale wszyscy są uśmiechnięci, bo przed chwilą był całkiem spory zjazd. Jeszcze się zastanawiamy, czy nie zrobić gdzieś blisko noclegu, żeby mieć okazję jeszcze pogadać, ale niestety rzut monetą decyduje za nas i rozdzielamy się. Mimo rozładowanej baterii w aparacie cykamy pamiątkowe fotki, no i w końcu każdy rusza w swoją stronę. My z Lulem do sklepiku by zakupić prawie kilogram marmolady i chleb, a oni na przejście graniczne do Słowenii i dalej w stronę Rzymu. Na nas czeka bardzo kręty i stromy zjazd. Nawierzchnia jest mokra i śliska a nam burczy w brzuchach. Przestaje w końcu kropić i w budce przystankowej siadamy i jemy marmoladę z chlebem lub odwrotnie. Ze znalezieniem noclegu mieliśmy całkiem spory problem, bo nie zdecydowaliśmy się od razu, a później zbliżyliśmy się za bardzo do Zagrzebia i wszędzie było pełno domów i osiedli, a godzina taka, że to nie wypadało nikogo budzić. W końcu skręcamy w jakąś boczną szosę i na małej polance się bunkrujemy

5 sierpnia 2oo6, czyli „pizza od święta”
dystans 64km, mxs 62km/h.

Wieczorem było lodowato, spiliśmy po Ożujsku i w namiocie było już cieplej, ale za to w miarę mokro, bo nie wszystko wyschło po ostatniej nocy. Gdy śpimy też chyba jeszcze pada czasami troszeczkę, ale przestaje. Wychodzi słońce, wystawiam głowę z namiotu, a tu trawa po łokcie. Z miejscówki zwijamy się bardzo powoli, bo suszymy najpierw wszystko, czyli namiot, śpiwory, rowery, sakwy, ręcznik, polary, buty/sandały, kurtki, ogółem większość rzeczy z wyjątkiem jedzenia, które zjadamy. Jedziemy do Zagrzebia, a na sam początek zjazd w stylu 62km/h. W Zagrzebiu w zasadzie nie błądzimy jadąc na czuja i pod koniec miasta pytając jak gdzieś tam dojechać parę osób i trafiamy bez problemu, mimo, że i tak nie wiemy, którą drogą jedziemy, bo są 2 czy 3 równoległe, a to okazuje się dopiero w Velikiej Jamnićce, gdzie umieramy już z głodu, bo sklepy są zamknięte z powodu jakiegoś tam święta, a nam nie chce się robić obiadu. Pożywiamy się za to wszelkimi owocami czyli śliwkami, mirabelkami, jabłkami, gruszkami itp. W Pisarovini wpadamy na pizzę, która jest względnie tania no i zjadliwa. Ogółem to sklepy są zamknięte, ale jest pełno caffe barów (tak jak na Słowacji Hostinców a na Węgrzech Bufe-tów). Pizza jest duża i smaczna. Pożeramy i spędzamy tu jeszcze chyba z godzinę czy 2, baterie się już dawno naładowały, ale burza przyszła i nie możemy się zebrać. Gdy w końcu ruszyliśmy lekko jeszcze kropiło, ale widzieliśmy na niebie, że niebawem przestanie. Przejeżdżamy parę km spotykając po drodze bociana i zachód słońca, nocujemy.

6 sierpnia 2oo6, czyli „najtańszy sklep rowerowy w Chorwacji”
dystans 107km, mxs 59,5km/h.

Budzimy się na polu z pięknie przyciętą trawą. Zbieramy się jak zwykle powoli, ale nie za bardzo. Na szosie samochodów brak, spotykamy jednego rowerzystę, z którym gadam, ale tylko chwilę, bo wyskoczył na rower na 3 godzinki na jakieś 80-100km. W Karlovacu do sklepu, gdzie znowu poznajemy 1 bikera, gadamy dość długo i postanawia nas wyprowadzić z miasta i pokazać najtańszy sklep rowerowy w Chorwacji, pewnie swoją karbonową szosówkę też tak kupił. Ogółem to wygląda tak, że lecimy ulicą tnąc wszystkie czerwone światła, spoko. Jest niedziela a sklep zamknięty, ale mówił już wcześniej, że wystarczy zadzwonić dzwoneczkiem i otworzą. Otwierają, on śmiga, a my podziwiamy ceny rowerów, które są naprawdę przystępne. Dostaję smar do łańcucha, bo się kończy, za darmo i śmigamy i my. Jedziemy przez Lipę, gdzie przekraczamy Dobrą Rzekę. Szosa jest odludna i przez kilkanaście kilometrów spotykamy 1 samochód. Gdzieś za Grabrlem przecinamy istniejącą autostradę, której jeszcze nie ma na mapie (czyli dokładnie odwrotnie niż u nas;))
Droga nasza wije się zakrętami, po bokach paprocie i małe krzaczki, czasem wcina się w zbocza, skarpy odsłaniają wtedy swe skały wypełnione czerwono-pomarańczowo- brązowym piacho- błotkiem. Samochodów jak nie było tak nie ma. Później droga się zwężyła do szerokości 1 auta, zakręty są ostre lub średnio ostre, po lewej skarpa, po prawej przepaść, barierek brak, tylko na większych skrętach oraz przy mega urwisku lub wręcz wzmocnieniu drogi kamieniami stoją pojedyncze paliki wycięte ze skał. Na końcu tego zjazdu most nad rzeką i dalej w górę w podobnych klimatach. W pewnym momencie po prawej mur i coś, co kiedyś pewnie było bramą. Mur jest wysoki i długi i oczywiście sprawdzamy, co jest za nim czyli pseudobunkry, dziury w ziemi, ale raczej zarośnięte. Lasami liściastymi, drogą, gdzie jeździ coś raz na 10 minut docieramy do Ogulina. Sklepy zamknięte, bo niedziela. W centrum przed zamkiem jemy kanapki z niezastąpioną marmoladą morelową. Zaczynamy podjazd, ciągnie się on w nieskończoność. W końcu małe wypłaszczenie, lekki zjazd i dalej w górę. Nocujemy na malutkiej pochyłej polance, pod lasem, za ostrym zakrętem. Jemy coś na ciepło i w kimę, namiot rozbity na lekkim spadku, bo innego miejsca nie było. W nocy zimno i pada, jak zwykle już w tych górach.

7 sierpnia 2oo6, czyli „witaj Adriatyku, słona gorąca wodo i tłumie turystycznych mieszczuchów”
dystans 78km, mxs 52,5km/h.

Rano też deszcz, ale w końcu przestaje i gdy Lul mówi, że już nie będzie padać i możemy się zbierać, bo deszcz to najwyżej w ciągu dnia będzie, znów nadchodzi oberwanie chmury. Tak leżymy i w końcu przestaje. Zaczynamy drugi dzień podjazdu. Jest wręcz lodowato, ja nawet wyciągnąłem rękawiczki. Zjazd jest luz, tak docieramy do Jaseników, do sklepu po chleb, który jak zwykle jest tu wypasiony. Znowu zaczyna się podjazd. Ziomek, którego wczoraj poznaliśmy mówił, że to najlepsza droga do Adriatyku jaką mogliśmy wybrać, mówił też, a raczej pokazywał, że będzie góra-dół. Ogółem na dziewiątym kilometrze podjazdu zatrzymuję się z 5 czy 6 razy, na maliny, napełnić bidon, na maliny, ubrać sakwę w pokrowiec, bo kropi, na maliny i na maliny. Droga na dziesiątym kilometrze lekko się wypłaszcza, a ja tylko raz się zatrzymuję, bo takich wielkich i słodkich malin nie można przegapić. Zbocza gór są zarośnięte i nic nie widać, czasem jakieś stare opuszczone chaty lub wręcz ruiny, typowy klimat nieuturystycznionej części Chorwacji. Dojeżdżamy do odnowionego odcinka drogi, szosa zrobiła się szeroka, często przecina skały, co powoduje strome wykopy w szaro-pomarańczowej skale, gdzieś lekki zjazd i później znów w górę i po 26km wspinania zaczyna się jazda. Przejeżdżamy przez Bańskie Vrata i lecimy w dół. Samochodów nie ma, co owocuje tym, że zajmujemy całą szerokość drogi, na zakrętach kładąc się na asfalcie prawie. I tak od bandy do bandy, jest super, muchy w zębach. Góry dalej są zarośnięte, a prędkość stała i wynosi 42km/h. Za miejscowością Breze czy coś po raz pierwszy między drzewami lekko odsłania się Adriatyk przy prędkości 50km/h. Kawałek dalej i wjeżdżamy w zupełnie inną bajkę. Góry są skalisto- kaministe porośnięte najwyżej krzaczorami lekko, zbocza strome, droga kręta, na dole widać pastwiska, w oddali gdzieś daleko, znaczy parę km odbija promienie słoneczne tafla Morza Adriatyckiego, które wygląda jak niewielkie jeziorko! Jeszcze parę km i będziemy nad wodą. Jednak najpierw trzeba się stoczyć z tych 1083m npm.
Dojeżdżamy do pastwisk, zdjęć robimy trochę i filmów, już się wydaje, że to koniec zjazdu, a to tylko chwilowe wypłaszczenie. Do morza coraz bliżej, mijamy wielkie ciężarówy i kilka mniejszych aut. Od słonej wody dzieli nas już tylko wyciągnięcie ręki się wydaje, ale my ciągle jeszcze jesteśmy wysoko i tniemy 50km/h w dół. Skały, zakręty, urwiska, przerdzewiałe barierki i jest. Jesteśmy w Novi Vinodolsku, morze jest boskie. Zatrzymujemy się w następnej miejscowości i kąpiel. Woda nie jest gorąca, ale potwornie słona. Ogółem git
W Cirkvenicy robimy zakupy, przejeżdżamy potwornie jak nam się wydaje długi 430m wiadukt, by potem zjechać z powrotem do miejscowości i przejechać pod nim. Tu (ten wiadukt)wygląda jak zbudowany z klocków lub jakiś zabawkowy. Ze 2km i wpadamy na wypas łąkę z przyciętą przez owce trawą. Widok na skały we wszystkie strony i czasami słychać jakiś samochód. W nocy psy szczekają, ale nie pada, śpimy na trawie, jak zwykle trochę zimno (dziwne, pierwszy raz od chyba tygodnia albo 5 dni od kiedy jesteśmy w Chorwacji nie ma deszczu). Około 5 jest jeszcze ciemno, tera wschodzi słońce i powoli świat się budzi, wczorajszy sosik do makaronu z różnych warzyw był niezły, chorwackie piwko też, ale teraz czas na jeszcze małą drzemkę.

8.08.2006, czyli „znowu ziomek na szosówce, po 3 dniach”
dystans 79km mxs 61km/h

Jedziemy najpiew do Cirkvenicy do sklepu, przejeżdżamy przez dolną część miasteczka, która jest całkiem spoko, wąskie uliczki i pełno samochodów, ale wygląda to całkiem spoko ruch odbywa się płynnie, Chorwaci lubią używać klaksonów. Dalej udajemy się główną szosą w stronę wyspy Krk – ruch średni. Przejeżdżamy przez bramki (żeby wjechać samochodem na wyspę trzeba zabulić) i na mega wysoki i długi chyba na kilometr most. Teraz przez wysepkę Św. Marka i kolejny mostem wjeżdżamy na Krk. Tak sobie jedziemy, Lulu coś krzyczy, odwracam się, za nami kolarz. Nikt inny, jak ziomek, którego poznaliśmy w Karlovacu. Teraz pokazał nam drogę do fajnej plaży, gdzie zalegamy na kilka godzin kąpiąc się w słonej wodzie i susząc się na słońcu.
W Chorwacji góry niemal spływają do morza, co za tym idzie wyjazd z plaży zawsze jest stromy i długi, co było i tym razem. Podjazd 15% pokonaliśmy bez problemu, teraz z powrotem przez most i znów stały ląd. Tuż za pięknie położonym w zatoczce Bakeucem łapię gumę, ba nawet 2 na raz, po 1187km około. Dalej przez Rijekę, gdzie wydajemy kasę i cykamy fotę z parowozem i dalej znów kosmiczny podjazd, ale ten nie był długi, on był bardzo długi, w końcu się jednak po kilkunastu km skończył, skończyły się też widoki na Adriatyk. Nocujemy na polanie w lesie, całkiem miłe miejsce.

9.08.2006, czyli „Kras”
dystans 101km mxs 75km/h

Dojeżdżamy do granicy i dalej brniemy szosą do Obrova(??), gdzie skręcamy w coś bocznego i jemy śliwki takie żółte. Podjazd jest długi i w miejscowości Huje skręcamy z tej drogi w jeszcze mniej uczęszczaną i pojazd jest jeszcze bardziej stromy. Jedziemy granią to w dół to w górę, a za małą miejscowością Artvize mamy zjazd z prędkością ponad 70km/h, dokładnie to 75, nawierzchnia jest mokra, zaczyna padać, staczamy się pod Skocjańską Jamę, gdzie w ogóle leje. Zwiedzamy ją połowicznie i na punkt widokowy. Bierzemy parę cukrów z baru 2000 i ruszamy na Diveck na zakupy. Każdy z nas kupuje cały wózek jakiś rzeczy i jedziemy dalej w deszczu przez małe z wąskimi uliczkami wioski oddzielone plantacjami winogron. W Stajeln oglądamy zamek i kawałek za nim nocujemy.

10.08.2006, czyli „Ile można wyciągnąć na szutrze”
dystans 78km mxs 57km/h

Budzimy się na wielkiej łące i nie pada. Pierwszą większą miejscowością jest Vipava, wcześniej zjeździk i wielka równina, na której potwornie wieje. Jemy gruszki, jabłka i śliwki. Zakupy robimy w Adjovscinie (jak się później ukazuje, spotkani wcześniej Węgrowie też tędy przejeżdżali). W oddali widać dwie potężne skaliste górki, pomiędzy nimi idzie jakieś pasmo, w tamtą stronę właśnie skierowana jest nasza droga. Nie wygląda to na płaski odcinek. Na początku rozmawiam z jakimś staruszkiem po angielsku. Mówi, że przede mną 7km podjazdu. Wychodzi słońce. Robi się gorąco. Najpierw lecą z głowy okulary, bo parują, później kask a później idą słuchawki do uszu. Podjazd wesoło mija, śpiewam sobie. Zatrzymujemy się w 1 miejscu i gdy się odlewam jakiś samochód przejeżdża i od podmuchu powietrza rower się przewraca i prawie leci w przepaść. Zatrzymał się i wisi na zębatkach. Beka. Dalej parę tunelików i przepaści i po 8km podjazdu mamy jeszcze 6. Ukazuje się nam również tajemniczy wykrzyknik i podpis pod nim „koniec asfaltu”. Tak wesoło mija czas na szutrze. Wspinamy się na grubo ponad 1000m. Później zjeździk, podjeździk i znowu zjeździk, taki nawet hardcorowy. Z prawej skały, z lewej urwisko a my mkniemy 50km/h po szutrze. Zjazd długi, dojeżdżamy do miejscowości, która jest na 965m czy coś. Teraz znak znowu mówi o końcu asfaltu i dodatkowo dalej zjazd 12%. Lecimy jak szaleni szutrem i ogółem jest fajnie i droga na półtora samochodu. Dalej węższa i ostrzejsze zakręty, czasami tylko odcinki asfaltowe we wioskach. Na koniec droga robi się zupełnie wąska, po prawej stronie przepaść i kilkaset metrów w dół widać wioskę. Staczamy się i dalej szosą. 2 miejscowości i nocujemy w małej stodole. Siana niestety nie ma, ale jest dach nad głową i przyczepa kempingowa, ale zamknięta.

11.08.2006, czyli „Mangart”
dystans 58km mxs 60km/h

Rano pada, więc nasza baza spełnia swoje zadanie. Gdy już mamy wszystko spakowane i jesteśmy gotowi do szturmu nadchodzi oberwanie chmury. Zostajemy tu jeszcze na śniadanie. Kanapki z marmoladą truskawkową. Dalej pada, ale osłodzeni ruszamy w deszcz, który szybko ustaje. Klejenie dętki w jaskini to następna atrakcja. Pojawiają się strome, skaliste, czasem porośnięte zbocza Alp Julijskich. Wszystko tonie w chmurach, znaczy wierzchołki. Mijamy małe górskie miejscowości, droga stopniowo się zwęża i samochodowy ruch również. Zwiększa się za to nachylenie drogi, ale nie jest źle. Za miejscowością Log podjazd staje się konkretny i pozostaje taki do końca dnia. Z głównej szosy skręcamy w ślepą, w stronę Mangartu. Jest szeroka (a raczej wąska) na 1 samochód, pnie się pionowo w górę, aż miejscami się nie chce wierzyć, że to możliwe, żeby tak pociągnąć szosę – w końcu najwyższą w Słowenii. Po drodze jest 5 tuneli, mniejsze, większe, ale dodają klimatu tej drodze. Zakręty bardzo ostre, często o ponad 180 stopni. Z prawej pionowa ściana w górę, w lewo w dół, barierki są czasem, ale najczęściej wycięte z kamienia lub rzadko ustawione betonowe bloczki. Jest super, prędkość rzadko przekracza 7km/h. Nagle na drodze pojawia się stado owiec wymieszanych z kozami. Próbują atakować, ale dzwonek rowerowy lub mocniejsze naciśnięcie na pedały je odstrasza. Dojeżdżamy do Kocy pod Mangartem – małego górskiego schroniska. Za bardzo nas nie stać na nic. Siadamy przed schroniskiem – jemy mielonkę z chlebem i paprykę. Deszcz zaczął padać i mgła się zrobiła. Powoli zaczynamy się zbierać, w schronisku raczej pusto, parę osób się kręci. Gdy już pogodziliśmy się, a raczej ja, bo Lulemu tak nie zależy, że nie zdobędziemy Mangartu wychodzi gospodarz schroniska i z nim gadamy. Pyta gdzie jedziemy itp. i nagle nam oferuje, że możemy zostać, na poddaszu się przespać, że tam prowizoryczne są warunki, ale że jak chcemy. Normalnie jesteśmy cali happy, prysznic jest, dodatkowo mówi, że bez płacenia. Bez problemu dogadujemy się po anielsku. Jest nawet miejsce na rowery. Oferuje nam po zupce, która jest świetna, gorąca, gęsta, pyszna po prostu. Na poddaszu też jest super, są nawet materace. Jest ekstra. Na dworzu zimno, pada i jest mgła.

12.08.2006, czyli „dlaczego V-breaki są fee i jakie należy używać rękawice”
dystans 61km mxs 54,5km/h

Wieczorem postanawiam, że jak rano będzie względnie dobra pogoda, to wstaje o 6 i idę na Mangarta, czego owocem jest wstanie o 11:30, pożegnanie z Erikiem i w strugach deszczu, zdarcie klocków dosłownie do zera i zjazd do Włoch. Tam dobicie klocków i metalowych ich części na ścieżce rowerowej na starym nasypie kolejowym i kolejno wizyta w Austrii, w Lidlu. Spędzamy tam 2 czy 2,5 godziny. Wymieniamy / regulujemy klocki, obkupujemy się we wszystko, bo Lidl ist billich. Jedziemy dalej szosą, doliną z widokami. Nocujemy w jakiejś stodole. Tracimy chęć do jazdy.

13.08.2006, czyli „Gór ciąg dalszy”
dystans 116km mxs 71km/h

Rano nie pada, w południe wychodzi słońce. Jest ekstra. Odsłaniają nam się po części Alpy. Jedziemy do Lienzu, gdzie jest jakiś festyn i nawet zwiedzić starego miasta nie można, za to kosimy cukierki z informacji turystycznej i wysyłamy mejle z automatu. Zaczynamy wspinaczkę na 2500, ale po 8km mamy zjazd, na którym wychodzi 71km/h, a już byliśmy na 1300 chyba. Wspinamy się do wieczora, po drodze jeszcze bramka do płacenia za wjazd, ale nie było nikogo to się przemknęliśmy. Robi się ciemno a my jesteśmy na 2200 i pada deszcz. Próbujemy coś zaimprowizować i tym razem bijemy rekord. Znajdujemy chatę do spania, a dokładnie to stację wyciągu narciarskiego, w której jest spora hala i miejsce na namiot, tak właśnie robimy. W nocy jest zimno lub nawet bardzo zimno.

14.08.2006. czyli „dlaczego V-breaki są bardzo fee i jakie naprawdę należy używać rękawice 2”
dystans 57km mxs 68km/h

Rano pada śnieg i nie przestaje. Zmywamy się z miejscówki, przed nami dokończenie podjazdu na 2504, co osiągamy bez problemów w tonach śniegu, na górze zaspy śnieżne i specjalna ekipa odśnieżająca znaki. Na górze też gadamy z 2 Austriakami na rowerach i później z Czechem. Przejazd przez tunel i jesteśmy po drugiej stronie. Na zjeździe jest lodowato, ubrani we wszystko z zaparowano- zamarznięto- mokrymi okularami zjeżdżamy ze zesztywniałymi na klamkach hamulcowych rękami. Parę razy trzeba się zatrzymać, posilić, bądź też podregulować heble, bo jak skończył padać śnieg, to zaczął śnieg z deszczem a później sam deszcz i klocki zużywały się w tempie błyskawicznym. Najlepszy był motyw – jadę sobie 50km/h w strugach deszczu, hamulce zaciśnięte a ja mimo to się rozpędzam, w oddali przez mgłę widać ostry zakręt, dociskam hamulce ile się da, trochę zwalniam, do 40, jadę slalomem, co by wydłużyć trochę drogę i żeby hamulce trochę lepiej schwyciły, ale zakręt zbliża się nieubłaganie. Wchodzę po zewnętrznej, ścinam, w miarę dobrze wyprofilowany, ale nogę wystawiam, żeby równowagę na pewno utrzymać i w razie poślizgu mieć podparcie. No i tak właśnie wyglądał półtorakilometrowy zjazd z kilkudziesięcioma zakrętami po około 180 stopni, ale te półtora kilometra to było w pionie!! W poziomie zjazd miał kilkanaście. Hamulce są dobite doszczętnie, ja jadę z 54km/h i widzę bramki do płacenia za przejazd tą drogą. Cisnę heble, bo obawiam się, że walnę zaraz jakiś szlaban, bo przejeżdżam obok bez zatrzymania i czekam kawałek dalej na Lula. Ręce są sztywne, rękawice przemoczone, ale tu już jest cieplej niż na 2500. Spędzamy długą chwilę dochodząc do siebie pod daszkiem przy sklepie z pamiątkami, w którym za półgodziny postanawiam naładować baterie i urządzić 2 pogawędki ze sprzedawczynią w języku niemieckim z wstawkami angielskimi, co było raczej śmieszne. Staczamy się w dół dalej, w ręce już ciepło i nie pada nawet. Jadę maksymalnie 68, ale przy jakiś 65 prawie zderzam się z Porsche – jest zakręt, lekki, na poboczu po drugiej stronie stoi jakaś furgonetka, wymijają ją rowery jadąc środkiem swojego pasa, ja jadę też środkiem swojego, bo przy tej prędkości było by to wskazane, nagle zza tego całego kramu po drugiej stronie wyślizguje się czarne Porsche. Ja nawet nie drgnąłem i dalej jadę środkiem pasa, a on ciut po hamulcach i się minęliśmy w bezpiecznej odległości kilkudziesięciu cm. Przejeżdżamy przez miejscowość Fusche.at gdzie jest pełno różnych śmiesznych ludzi ze słomy. Dalej dolinką do Bruck, szosą do Zell am See, tam nad jezioro i dalej ścieżką rowerową w stronę Maischofen i Saalfelden, przed którym nocujemy w małej stodole, uprzednio spędzając pół godziny pod jakimś domem w czasie deszczu.

15.08.2006, czyli „na granicy Austrii i Niemiec”
dystans 117km mxs 57km/h

Deszczu nie ma, słońca też. Nie jest tak źle. Ruszamy i pogoda się powoli poprawia, znaczy widać niebieskie niebo. Kolejno odsłaniają się ośnieżone alpejskie szczyty i jest super. Słońce wychodzi na dobre i w tym klimacie opuszczamy Alpy. Jedziemy cały czas wzdłuż jakiejś rzeki na S. Jest tu, jak wszędzie, ścieżka rowerowa, oznaczenia bardzo dobre. Dojeżdżamy do Niemiec, gdzie jemy lunch, chyba, bo granicy nie zauważyliśmy. Po niemieckiej stronie oznaczeń ścieżek rowerowych jest więcej, ale trochę bez sensu, oczywiście udaje nam się zgubić kierunek, w którym jedziemy, ale nie jest źle. Wracamy do Austrii powtórnie, bo tak wiedzie droga i wjeżdżamy do Salzburga, gdzie robimy kółeczko i jedziemy dalej wzdłuż rzeki na S. Droga jest według Lula świetna, według mnie beznadziejna. Jedziemy kilkanaście kilometrów brzegiem, w lesie, że nawet nic nie widać, droga jest na przestrzał prosta, szutrowa, równa, po obu stronach las i tak przez godzinę, po której mówię, że jedziemy inaczej, na skróty. Trafiamy na dużo fajniejszą drogę rowerową, poprowadzoną nieuczęszczanymi drogami asfaltowymi, czasem szutrami. Zahaczamy o stację benzynową, celem uzupełnienia zapasu wody i innych trunków. Nocujemy jak zwykle w Austrii pod dachem w stodole.

16.08.2006, czyli „Passau”
dystans 144km mxs 73km/h

Dość wcześnie rano wytaczamy się z noclegowni i dalej szutrowymi drogami do asfaltowych. Kierujemy się powoli w stronę domu, zaliczając kawałek drogi rowerowej R-3, w dużej mierze polnymi ścieżkami. Odwiedzamy małą miejscowość z całkiem ładnym klasztorem i dalej wzdłuż Innu docieramy do Passau, ktore jest w ogóle ładne. Pełno małych, wąskich, brukowanych uliczek, odrestaurowane kamieniczki i zbiegające się 3 rzeki: Ilz, Donau i Inn. Mkniemy szosą i drogą rowerową w kierunku Czech. Nie dzieje się nic ciekawego, po prostu przejeżdżamy 144km tak od se i nocujemy w Niemczech, tuż przed granicą z Czechami.

17.08.2006, czyli „Czechy”
dystans 119km mxs 63km/h

Rano zamieniam opony przód-tył, bo na tylnej widać pewne niepożądane oznaki, świeci słońce i będzie fajnie. Opuszczamu Niemcy z prędkością 60km/h i wkraczamy do Republiki Czeskiej. Lulu wbija się w stację benzynową celem kupienia ciasteczek i picia, bo nie ma już. Jedziemy przez przygraniczne wiochy obstawione straganami z różnymi: począwszy od alkoholi przez koszulki, jedzenie po bombki i krasnale rzeczami. Większe zakupy robimy kawałek dalej w „większej” miejscowości. Portfel chudnie w szybkim tempie, bo Czechy wbrew pozorom są dosyć drogie – w Lidlu zeskim jest nawet drożej niż w Lidlu austriackim, piwo mają tylko względnie tanie. Przejeżdżamy prze Prakatice – historyczne miasto roku 2002, tam właśnie był Lidl. Jedziemy do wieczora, a nawet nocy. Nocujemy chyba w jakimś starym sadzie bo dookoła pełno dużych, już niekoniecznie zaowoconych drzew i wysoka trawa – w której się kładziemy.

18.08.2006, czyli „Praga”
dystans 145km mxs 60km/h

Rano powstaje pewna sprzeczka. […] Po 100km docieramy do Pragi. Po drodze był 1 fajny zjazd, prędkości nie były duże, bo nie przekraczamy 60km/h, ale wyprzedzam na zakręcie 2 samochody i szykuję się do wyprzedzania autobusu, ale ten jedzie całą szerekością drogi. W ogóle Czechy są najgorszym dla rowerzystów krajem do tej pory. W Pradze łatwą się orientujemy i do celu trafiamy bez problemów – wybierając drogę „jak tramwaj”. Lulu nacia się w kantorze na „poplatek” i zwiedzamy Pragę na rowerach. Ludzi jest pełno a Paga ładna, w informacji podają nam tanią restaurację, ale u nas nawet w tyh drogich jest taniej niż tam, czgo owocem jest zupka chińska na ławce w parku, wysyłam też kartkę do węgierskich znajomych, którzy już właśnie chyba dotrli do Rzymu. Wyjeżdżając z miasta wpadamy do Alberta, gdzie jest bardzo miła obsługa – było za 5 20 a czynny był do 20 i tylko Lul zdążył zrobić zakupy, a ja mogłem porozmawiać z miłą panią przy drzwiach, która nie chciała mnie wpuścić i na koniec pozdrowiła śodkowym palcem. Nocujemy kilknaście kilometrów dalej, na skraju lasu. Jest ciemno, Lul wcina byłki a ja makaron. Niebawem kończymy ten wypad.

19.08.2006, czyli „ognisko, kiełbaski i piwko”
dystans 92km mxs 55km/h

Rano budzą nas grzybiarze, ale i tak nas nie widzą. Trawa ma chyba z metr, w nocy nie było najcieplej, wszystko pokryte jest rosą. Ruszamy powoli i w słońcu bądź lesie przemierzamy kolejne kilometry w stronę domu. Jest gorąco, drzewa aż uginają się pod ciężarem owów na nich rosnących. Jedziemy kompletnie bocznymi drogami a cywilizacji doznajemy w okolicach Jicina, który pobierznie oglądamy. Starówka jest ładna, w Plusie mają tylko 2 rodzaje piwa i nie przyjmują butelek od innych, w Tesco skończyły się bułki, ale za to w końcu jest Cerny Kozel, a na przejeździe kolejowym trzeba czekać na pociąg chyba z 10 minut. Tak opuszczamy Jicin, by wspiąć się na jakieś wzniesienie, po prawej mijając Kumbruk – górę z zamkiem, na który wbiliśmy się w ostatniego Sylwestra koło północy. Jedziemy jeszcze kilkanaście kiometrów i nocujem na łące, jakieś 100 metrów od szosy. Robimy ognisko, pieczemy kiełbaski, pijemy piwko i zagryzamy grzankami. Później na miły akcent wieczoru wcinamy jeszcze Paste Laste grzybową, którą konsumujemy przed snem. W ognisk dogasają ostatnie drwa, wieje spokojny, nie za chłodny wiaterek, kamienie nagrzane od ognia przygrzewają w plecy, a na niebie pełno gwiazd i takich „spadających” też.

20.08.2006, czyli „głupota czesich kierowców nie zna granic, moja też”
dystans 65km mxs 65km/h

W nocy najpierw mini mżawka, później trochę większa, ale i tak namiotu nie chce się nikomu rozbijać, a gdy śpiwór zaczyna powoli przemakać nakrywam się jeszcze kurtką przeciwdeszczową i dalej sobie śpię. Rano jest mgła a później powoli wychodzi słońce i wysusza nam rzeczy. Likwiduję ślady po ognisku i powoli, powoli, leniwie zwijamy się z noclegu, już ostatniego. Ogółem wyjazd nie jest ażtak ponury, bo z łąki mamy w dół, całkiem nieźle i to po polu z nieskoszonym zborzem. Wygląda to tak: Lulu zjeżdża a ja mu cykam fotkę, gdy jest na środku pola, no i co by go dogonić to puszczam heble i lece po tym polu w dół, trochę trzęsie i co najważniejsze nie widać, czy jest jakiś rów , wał, czy choćby nierówność. Przesuwam się na koniec roweru i zacikam zęby, na liczniku 30km/h. Fajne uczucie jazda z taką prędkością po nieskoszonym polu. Z ciekawszych rzeczy to po raz kolejny przekonuję się o niekulturalności Czechów. Mianowicie jadę sobie ponad 50 na zjeździe, z 70cm od krawędzi, co by było bezpiecznie. Wyprzedza mnie na zakręcie na ciągłej granatowa Felicja, będąc na mojej wysokości zaczyna trąbić, no to jej odmachuję, o co chodzi. Na to łepki z tylnego siedzenia odmachują środkowym palcem, a tatuś daje po hamulcach. Nie żebym miał ją walnąć, ale skutecznie mnie zwalniając, czego nie zamierzam czynić. Ale to nic, że jest akurat długa prosta, z przeciwka nic nie jedzie a ja mam już 60 na liczydle to daję na lewy pas, zachowując chyba z 2 metry dystansu i wyprzedzam kolesia. A co na to on? Postanawia mnie zepchnąć z drogi, robiąc nagły skręt w moją stronę. Jakikolwiek manwer przy 65km/h na rowerze jest raczej mało realny w porównaniu do samochodu, ale mimo próby zabicia mnie, nie przejmuję się i wyprzedzam go, a nawzajem pozdrawiamy się środkowym palcem i on staje przy najbliższej zatoczce ochłonąć trochę zdziwiony i pewnie ochrzaniony przez żonę, co wyprawia. No w każdym razie mnie nie zabił, a tylko ochłodził maksymalną prędkość, jaką stało się to 65km/h. Jedziemy niby nic dalej a zjazd jest długi, a reszta kierowców jest już raczej kulturalna i w ogóle nie wyprzedza, bo jadą tylko 60km/h co i ja. Wtaczamy się w tym klimacie do Harrachowa, odwiedzmay skocznię narciarską, ale nie skaczemy z niej na rowerach. Kierujemy się na granicę, skromny podjazd, kontrola paszportowa, Jakuszyce i jest zjazd do Szklarskiej, na którym pyka mi 6 tysiaków w tym roku co jest jednoznaczne z 20-o tysięcznym przeiegiem roweru. W Szklarskiej tłumy ludzi, straganów, sklepików itd. Wbijamy się na pizzę i zakupy w markecie Kaja po uprzednim kupieniu biletów i zweryfikowaniu godziny odjazdu pociągu. Kupujemy mianowicie tony rzeczy czyniąc wybuchową mieszankę w żołądku, czyli: pizza, lody, mleko z płatkami, paluszki, „żw%@#$Vy”, ciasteczka w czekoladzie, pasztet mamy jeszcze z Czech i ciasteczka anyżowe, no i drzem. W Wałbrzychu do wagonu rowerowego wsiada blondynka w różowej bluzeczce z rowerrem author, jakiś starszy model na osprzęcie acera/altus. Jakiś koleś pomaga wpakować jej rower w tajemniczy stojak na rowery i przenieść rzeczy. W przedziale pełno jakiś dziwnych rzeczy jak się jej pewnie wydaje, dziwne zegarki bez paska, światełka, butelki ze smoczkiem i dziwnego kształtu torby czarne, do tego piwko i chleb z drzemem leżą i ze słuchawek można dosłyszeć: „Rower, rower to jest świat”. To znowu my. A co się zmieniło przez ostatni miesiąc? Rowery zamiast wisieć pod sufitem wiszą za ścianą na stojaku, są bardziej brudne, szczególnie koła z wyszczególnieniem szprych i obręczy pokrytych ciemno-szarą wyschniętą mazią ze startych na deszczu klocków hamulcowych. Opony trochę bardziej zużyte, a na dętkach przybyło po 1 łatce, lusterko zostało połamane jeszcze gdzieś na Słowacji podczas gleby, licznik opklejony czarną taśmą, lampa zepsuta, reszta rzeczy trochę bardziej brudna a skóra opalona, na kasku małe ryski od gleby no i w aparacie trochę więcej zdjęć, no i jeszcze to co pozostanie tylko w pamięci, czyli mnóstwo przygód, wrażeń, przeżyć i znajomości. No i na liczniku o prawie 2400km więcej.