Wyprawa przez Alpy i Pireneje do Hiszpanii 2007

Wszystko zaczęło się od tego, że gdzieś trzeba było pojechać, no to co, do Hiszpanii, okej, jedziemy. Na rowery wsiedliśmy 25 lipca 2007 w Bratysławie, i pojechaliśmy w stałym i niezmiennym już do końca czteroosobowym składzie w kierunku Hiszpanii.

Dojazd do Bratysławy

O tym, że Adam lubi połączenia kolejowe z masą pięciominutowych przesiadek wie już chyba każdy, szczególnie ciekawie wygląda to, gdy pociąg jest opóźniony, podróżuje się samemu z rowerem naładowanym sakwami, a do pokonania jest kilka słusznych podejść, schodami. Fakt, że do Bratysławy można jechać przez Budapeszt i Balaton też raczej nikogo nie dziwi. Ciekawostką natomiast może być dojazd Michała, któremu na trasie Sól – Zilina zamiast pociągu podstawili… autobus, ba 2 razy, niby nic ale wciśnięcie w mini luk bagażowy roweru z sakwami może być kłopotliwe.

Słowacja

Długo tu nie zabawiliśmy, gdyż z Bratysławy do granicy nie było daleko. BTW pozdrowienia dla Słowackich pań konduktorek, które niekoniecznie zawsze są bezproblemowe. Z Bratysławy do granicy prowadzi ścieżka rowerowa.

Austria

Raj dla fanów jazdy szlakami rowerowymi, asfaltowymi jak i szutrowymi również. Czasem jednak trzeba z nich zbaczać, Np. żeby przeciąć jakieś pasmo górskie. Zaczęło się od podjazdu na jakiś niecały tysiak, gdzieś w okolicach St. Stefan, u podnóży Taurów. Najciekawszy był jednak podjazd na Katchberg w Taurach Wysokich. Niby to tylko 1641m npm. ale podjazd 15-17% jest absolutnie inny od znanych nam przeróżnych 10-12% wspinaczek (choćby zeszłorocznego Grossglockner Hochalpenstrasse, czy najwyższej drogi w Słowenii). Zjazd miał odcinek 21%, ale to nie na nim, lecz kawałek dalej udało się wyciągnąć 74km/h. Miło mijał nam czas połykając kilometry asfaltowych, absolutnie równych i solidnie oznakowanych ścieżek rowerowych, gdy według mapy byliśmy już we Włoszech, w terenie ciężko było to zauważyć.

Włochy

Skaliste szczyty Dolomitów i w dalszym ciągu znakomite drogi rowerowe, od tego się zaczęło. Później było już tylko lepiej, kierowcy pozdrawiający rowerzystów, ludzie, którzy słysząc skąd jedziemy robili wielkie oczy, na wieść dokąd jedziemy, po prostu pukali się w głowy. Zahaczyliśmy o topiące się w skałach Jezioro Garda oraz zwiedziliśmy kilka ładnych miast, takich jak choćby: Bolzano czy Trento oraz niekoniecznie ładny Mediolan, właściwie to poza Katedrą był okropny, szczególnie San Siro. Na szczęście wkrótce po tym czekało nas zwiedzanie Turynu, tak nam się spodobało, że spędziliśmy tam o 1 dzień więcej niż przewidywał plan, razem 3 noce. O tym co zwiedziliśmy nie będę się rozpisywał, bo było tego sporo, a miejsca na to tu nie ma, wspomnę tylko o punkcie widokowym koło Bazyliki, który odwiedziliśmy zarówno za dnia jak i nocą, widoki o obydwu porach były po prostu genialne, co zaowocowało dużą ilością fotek. Właściwie to Turyn był teoretycznym półmetkiem, a tak długi postój i odpoczynek udał się dzięki mojemu znajomemu, który tam mieszka.
Gdy przyszło ruszyć nam w drogę dalszą, ukazały się ośnieżone szczyty wskazujące, że już niedługo wkręcimy się w Alpy Nadmorskie, co i po niedługim czasie nastąpiło. Podjazd na Colle di Tenda o wysokości 1871m npm był delikatnie mówiąc widokowy. Tutaj zakończyliśmy przygodą ze szlakami Giro d’Italia.

Francja

Zaczęło się od zjazdu ze wspomnianej przełączy, nie był on co prawda tak fotogeniczny jak podjazd, bo trzeba było mocno trzymać kierownicę i patrzeć na przednie koło na szutrowym zjeździe, jednak nie przeszkodziło to nakręceniu kilku filmików. Co prawda Morze Śródziemne zdobyliśmy we Włoszech, bo na chwilę szosa powróciła, to głównie we Francji rozkoszowaliśmy się kąpielami na Lazurowym Wybrzeżu.

Monako

Przez cały pobyt we Włoszech minęło nas 14 Ferrari, jak na polskie warunki to sporo, w Monte Carlo, dzielnicy Monako, w ciągu paru godzin śmignęło około 30 samochodów tej marki, nie wspominając o innych Lamborghini, Bentleyach, Maseratti a nawet Bugatti. Samo miasto było wręcz okropne, pełno turystów, betonowych bez gustu Hotelów, na ceny nawet nie patrzyliśmy, chociaż mogłoby to być bardzo zabawne. Przejechaliśmy kawałek trasy Grand Prix Monako, w tym najwolniejszy zakręt Formuły 1, tak dobrze znany z TV tudzież gier komputerowych, oblukaliśmy też zabytkowe kasyno i Pałac.

Francja 2

W ramach objazdu Lazurowego Wybrzeża zahaczyliśmy o miasta takie jak Nicea oraz Cannes, gdzie pomacaliśmy odbicie ręki Chucka Norisa. W ST. Raphael odbiliśmy od słonej wody, by zobaczyć Avignon oraz Pont du Gard, które przyznać muszę wywarły pozytywne wrażenie. Nie ma również nic lepszego jak skosztowanie lampki miejscowego wina w jakimś małym miasteczku w Prowansji. W Drodze powrotnej do morza zwiedziliśmy również Nimmes, które też było niczego sobie, a przez Montpellier przemknęliśmy niczym autostradą. Po ostatnich już morskich kąpielach we Francji zahaczyliśmy jeszcze o Beziers, a właściwie o wyschnięte słone jeziora w okolicy, czad. Tu była decyzja, lecimy na Andorę, czy słuszna.. hmm.
Przejazd przez podnóża Pirenejów był całkiem przyjemny, nawet mimo jednodniowego okropnego wmordewindu. Później też było miło, tablica, że zaczynamy 10% podjazd na Col de Pailheres, też nie robiła aż takiego wrażenia. O 7 rano, gdy niebo było niebieskie też nic nie zwiastowało niczego złego. Jak już się zebraliśmy z miejsca noclegowego zaczęło kropić, niby nic, jedziemy dalej. Gdy droga była już sporo ponad 1200m npm powoli przestawało nam się to wszystko uśmiechać, szczególnie mając doświadczenia z zeszłego roku i takiej pogody na ponad 2000m, ale wracać kilkadziesiąt jak nie kilkaset kilometrów?. Gdy do szczytu brakowało jakiś 100-200 metrów w pionie, każdy miał już kurtkę przeciwdeszczową i sztywne zmarznięte ręce. Mimo, że wiatr skutecznie wychładzał, a mgła zasłaniała wszystkie możliwe strony świata, otuchy dodawały nam licznie namalowane na asfalcie imiona kolarzy oraz grup kolarskich, rodem z różnych roczników Tour de France, największego na świecie wyścigu kolarskiego. Gdy już zdobyliśmy przełęcz, Col de Pailheres, 2001m npm, premia poza kategorią TdF, oczom ukazał nam się niezamieszkały schron, dzięki któremu uwolniliśmy się od deszczu, wiatru, mgły i ogólnej niechęci do życia, była to jednoizbowa, murowana z kamienia chata z kominkiem. Zmieniliśmy rzeczy na suche, napiliśmy się czegoś gorącego i czekaliśmy na zmianę pogody, w międzyczasie zawitali do nas goście, oznajmiając, że na zewnątrz są 4 stopnie, a w nocy będzie śnieg. W końcu jesteśmy w południowej Francji i lada dzień będziemy w Hiszpanii. Gdy przestało padać i przygotowaliśmy się do zjazdu w takich warunkach, wytoczyliśmy się z chaty cykając pamiątkowe zdjęcie i jechana w dół na dziewiętnastokilometrowy zjazd, prosto do Ax les Thermes, na kolejną gorącą kawkę i.. pizzę. Dalej kolejny podjazd w stronę Andory, chociaż z prognoz pogody niekoniecznie wynikało, że tam pojedziemy. Po nocy na jakimś 1000m i podjeździe na 1500 okazało się, że droga do Andory z powodu tragicznych warunków pogodowych, została po prostu zamknięta. No to dawaj w 4,8km tunel i zaraz będziemy w Hiszpanii.. o ile w tunel wjechać się udało, to wyjazd był już wozem serwisowym. Francuzi nie życzą sobie jazdy rowerami w tunelach, mimo iż stosownego znaku nie zamieścili. W zamian za to za free przewieźli nam rowery, nas i dali jeszcze mapę Francji na drogę. Ostatnie zakupy we Francji i..

Hiszpania

Do Hiszpanii, co mało kto by się spodziewał, wjechaliśmy w podwójnych koszulkach, polarach i kurtkach wiatro-deszczo-odpornych, a niektórzy w długich spodniach, z tego co pamiętam to z reguły w zimę jeżdżę tak ubrany. Mało tego, co nas przywitało po 10 minutach.. deszcz i niekoniecznie wysokie wskazania termometru. Widoki co prawda refundowały pogodę, a do Barcelony było z górki. Do tego te wszystkie małe wioski w Pirenejach, pionowe skały pomiędzy którymi wije się droga, kierowcy pozdrawiający rowerzystów czasem częściej niż we Włoszech, kilka jeszcze podjazdów, zwiedzanie Montserrat, klasztoru na prawie 1200m npm, no i jesteśmy, koniec naszego Vuelta Espańa, po 2500km dojechaliśmy do Barcelony.

Barcelona

Meldujemy się w hotelu, który załatwiliśmy noc przed wyjazdem, będziemy mieszkać tu przez najbliższe 2 noce, zostawiamy toboły, rowery i ruszamy pieszo na zwiedzanie najniezwyklejszego miasta podczas tej wycieczki. Pierwszy dzień to Eixample: Parc Guell i wszystkie dziwadła w nim zamieszczone, później dzielnica Gracia, z wąskimi uliczkami i zacienionymi placykami, gdzie na jednym z nich spijamy po browarku, co ciekawe 0,25l. Później jeszcze jedno takie malutkie piwko przy fontannie naprzeciw Casa Fustel, trochę historii i dalej Casa Mila, nietuzinkowy blok mieszkalny, który nie posiada zbyt wielu linii prostych, bynajmniej nie w wyniku wypitego piwka, zaprojektowany przez nikogo innego jak tylko Gaudiego. Dalej Manzana de la Discordia, kwartał niezgody, a w nim: Casa Ller Morera, Casa Amatller i Casa Batlló, każdy zaprojektowany przez innego twórcę katalońskiej secesji. Na koniec dnia Sagrada Familia przy zachodzącym słońcu oraz po zmroku, dzieło życia geniusza. Co prawda zdania na jej temat są różne a budowa wciąż trwa i końca nie widać, wrażenie robi ogromne. Po 6 godzinach zwiedzania jeszcze tylko spacerek ciemnymi zaułkami do naszego hostelu i kima. Dzień drugi to pobudka o 9 bo śniadanie w cenie, a jeśli chodzi o zwiedzanie to ogólnie ujmując Ramblas i okolice aż prawie pod Port Olimpic. Zaczęliśmy od podróży metrem, pierwszym punktem był Palau de la Musica Catalana, był obok stacji metra, do środka nie udało nam się dostać a piękną fasadę zasłoniły nam rusztowania i trwający remont. Nic to, udaliśmy się do Katedry, gdzie na krużgankach swawolnie pasą się.. gęsi. Strasznie wysokie nawy kościelne robią również wrażenie. Szybki skok na mieszczący się nieopodal Placa del Rei, wciśnięty pomiędzy dawne mury zamku królewskiego. Kolejno spacer po Barri Gotic, labiryncie krętych, ciemnych, średniowiecznych uliczek wychodzących z zalanych słońcem placyków. Zahaczamy także o Placa de Sant Jaume, gdzie naprzeciw siebie zalegają ratusz oraz siedziba rady królewskiej, a nieopodal wisi Most Westchnień. Mały reścik na pobliskim Placa de Sant Miquel, wizyta w okolicach charakterystycznego dla tejże dzielnicy gotyckiej kościółka Santa Maria del Pi i już znajdujemy się na głównym deptaku miasta, Rambla. Niespecjalnie przypadają nam do gustu grajkowie i przebierańcy, a Palau Guell również w remoncie, więc lecimy szybko zobaczyć Statuę Kolumba, który podobno odkrył Amerykę. Dalej przez nabrzeże portowe, by kolejno wtopić się w jakąś niekoniecznie bezpieczną okolicę przyportowych małych ciemnych uliczek i przekąsić jakiś Tapas w jednej z tamtejszych tawern. Po odpoczynku i przekąsce ruszamy dalej w świat zobaczyć Bazylikę, którą akurat otworzyli po sieście. Większość ozdób podobno spłonęła w pożarze, a pozostał sam szkielet, ale jaki.. wysoki, smukły, robi wrażenie, a ta rozeta. Stąd udajemy się jeszcze do Parku de la Ciutadella, odpocząć trochę i obejrzeć Kaskadę, monumentalną fontannę podobno w kształcie tortu weselnego, gdzie w budowie groty na środku palce maczał nasz ulubiony Gaudi. Ostatnim punktem tej wycieczki był Łuk Triumfalny, oryginalne wejście do wspomnianego parku. Po całym dniu chodzenia powrót metrem na małą drzemkę do pokoju, by wieczorem udać się ponownie do Parc Guell, po zmroku, na małą urodzinową imprezkę. Spotykam tam kumpla, który właśnie to wraca ze znajomymi z Maroka i postanowili się zatrzymać w Barcelonie. Ja myślałem, że dzień wcześniej łażąc po całej Barcelonie byłem zmęczony, ale około 2am gdy wróciliśmy do hostelu to określenie padam z nóg nabrało nowego znaczenia. Dzień trzeci to standardowo śniadanie i lecimy, tym razem mieliśmy jeszcze do spakowania wszystkie rzeczy i zniesienie ich na dół, bo się wyprowadzamy. Tego dnia zwiedzamy na rowerach, zabierając stroje kąpielowe i ręczniki. Na pierwszy ogień poszedł szpital, którego budynki projektował oczywiście Gaudi, później walk byków nie oglądaliśmy a jedynie budowlę ku temu służącą z zewnątrz, no i dawaj na plażę. Kilka godzin obijania się. Lunch zjedliśmy w Parku de la Barcelonetta, później ruchliwymi ulicami i deptakami do Placa d’Espanya, zobaczyć niedziałającą jeszcze podświetlaną fontannę koło MNAC. Właściwie to zrobiło się późno i zobaczyliśmy tego popołudnia jeszcze Camp Nou, drugi co do wielkości stadion futbolowy świata i wróciliśmy po rzeczy by skierować się w stronę lotniska, z którego jutro odlatujemy. Tegoż wieczora odwiedzamy jeszcze po zmroku: Casa Fuster, Casa Mila, Manzana de la Discordia i MNAC, bierzemy jakieś kartony do opakowania rowerów do samolotu i z małymi przygodami w eskorcie policji lądujemy koło lotniska.

Powrót

Pobudkę mieliśmy o 6:30, na lotnisku zminimalizowaliśmy rowery i opakowaliśmy kartonami. Później były już tylko różne dziwne sceny w wyniku niedopuszczenia naszych rowerów do lotu i docelowo z ponad godzinnym opóźnieniem wylatujemy z Barcelony wraz ze wszystkimi bagażami i rowerami również. Wylądowaliśmy w Berlinie, skąd na rowerach około 110km, od 17 do 3:30 z różnymi przygodami w postaci gumy, straży granicznej i nagłym spadkiem temperatury, przejechaliśmy do Chojna na pierwszy pociąg o 4:09 z przesiadką 3 minutową w Szczecinie by dotrzeć do Gdańska o 10:20 dnia 29 sierpnia.

Podsumowanie

Wyjazd zajął nam około 5 tygodni, odwiedziliśmy razem z Polską 8 krajów przejeżdżając łącznie z dojazdami i powrotem około 2700km. Najwyżej wjechaliśmy na 2001m npm Rowery marki Merida nie miały absolutnie żadnej awarii, inne już trochę gorzej, przydarzyło się połamanie bagażnika, zniszczenie felgi i klocków hamulcowych, pęknięcie ramy, kilka pękniętych szprych i kilka przebić dętek, nawet 1 kilometr przed końcem wyprawy, w tunelu. Na szczęście wszystko udało się naprawić i dojechaliśmy do celu cali i szczęśliwi, a co ciekawsze dokładnie tego dnia co planowaliśmy. Zrobiliśmy setki jak nie tysiące zdjęć a wrażenia i przygody pewnie jeszcze długo będziemy pamiętać

Podsumowanie podsumowania

Główną trasę około 2500km, którą rowerami przejechaliśmy w 5 tygodni samolotem pokonaliśmy w 2 godziny. W Barcelonie 38 stopni w cieniu, na granicy z Polską około 7.