Wyprawa przez Bałkany do Azji Mniejszej 2008

W sierpniu 2008 roku pojechaliśmy rowerami przez Półwysep Bałkański do Azji Mniejszej. Kraje jakie odwiedziliśmy po drodze to: Węgry, Rumunia, Bułgaria, Grecja i Turcja. Cały wyjazd zajął nam 4 tygodnie, w czasie których przejechaliśmy około 2200km.

Węgry: spotkanie wszystkich uczestników w Budapeszcie. Spędziliśmy parę dni w stolicy, zwiedzając między innymi Wzgórze Zamkowe, Wzgórze Gellerta, Parlament, Wyspę Małgorzaty i kilka innych miejsc, próbując lokalnych specjałów. Z Budapesztu do Szeged na południu kraju pojechaliśmy pociągiem. Tam zaczęła się nasza rowerowa przygoda. Z Szeged do granicy z Rumunią nie było daleko, a po drodze spotkaliśmy nawet ścieżkę rowerową, jak się później okazało jedną z nielicznych na naszej trasie.

Rumunia: na powitanie nas w kraju Dacii i dziurawego asfaltu ktoś podpalił pole tuż za przejściem granicznym. To zaowocowało ogromną ścianą dymu, którą musieliśmy przekroczyć, by poznać inne dziwactwa tego unijnego (!!?!) kraju. Zwiedziliśmy miasto Temesvar nazwane przez Rumunów Timisoara. Można by przytoczyć pewną ciekawostkę, jak to Rumuni chwalą się jakością węgierskiego piwa, ale nie ma tu na to miejsca. Inną interesującą sprawą była rozmowa w sklepiku w wiosce Tarmac, wiosce oddalonej o kilkanaście kilometrów od jakiejkolwiek innej cywilizacji, wiosce gdzie kończy się asfalt a domy wyglądają jakby miały się za chwilę zawalić, wiosce gdzie 2/3 samochodów to stare Dacie a przynajmniej połowa mieszkańców to Cyganie (swoją drogą co druga wioska tak wygląda). Spotkaliśmy tam jedyną w Rumunii osobę mówiącą płynnie po angielsku. Nie trzeba chyba nadmieniać, że była to Węgierka a nie Rumunka.
Wioska Tarmac (z ang. asfalt) długo pozostanie nam w pamięci jako motyw końca asfaltu, który powtarzał się niejednokrotnie i to nie tylko na bocznych drogach, a na głównych krajowych szosach. Apropo nawierzchni, to jeżeli już jakaś była, to albo były koleiny, czasami tak wysokie, że można o nie oprzeć rower, albo ilość łat przekraczała ilość oryginalnego asfaltu a mimo to dziur było więcej niż na drogach w powiecie Wejherowskim.
Jednak trzeba również powiedzieć o gościnności rumuńskich mieszkańców, nie jeden raz nocowaliśmy u kogoś w domu albo ogrodzie, a najlepsza była chyba ucieczka przed burzą (jedynym deszczem podczas tych 4 tygodni). Jechaliśmy sobie spokojnie boczną szosą, gdy nagle zaczęły się zbierać chmury, niby nic, zaczęło silnie wiać i grzmieć. Jechaliśmy na otwartej przestrzeni, liście i mniejsze gałęzie latały nam między kołami. Nadlatujące chmury miały kolor bardziej zbliżony do czarnego niż szarego. Silny i porwisty wiatr zrzucał nas na środek szosy, którą od czasu do czasu pędziły trąbiące Dacie lub inne klekoczące samochody. Z nielicznych drzew spadały gałęzie, a my w oddali widzieliśmy już jakąś wioskę. Wpadliśmy do wioski, pytając jedyną niecygańską istotę w tej wiosce o jakąś możliwość schronienia przed burzą. Udało się.
Kolejnym elementem przejazdu przez Rumunię było przebicie się przez nie tak wysokie, aczkolwiek pozbawione asfaltowych dróg góry. Zaliczyliśmy dwie przełęcze, których nazw nie pamiętam, a może nie istnieją. Zjazdy były wyboiste i pewnie przez nie musiałem wymienić ze 3 szprychy. Następny etap był to przejazd wzdłuż przełomu Dunaju. Jakże malowniczy i zaskakujący. Droga czasami była tylko półką wykutą w skale, a czasami wspinała się na okoliczne pasma. W każdej zatoczce jakiś samochód i wędkarze. Ku naszemu zaskoczeniu Rumuni preferują dzikie kempingi, a czasami rozbijanie namiotu na poboczu szosy, pół metra od pędzących samochodów. W nocy straż graniczna wypatrująca uciekinierów przekraczających na malutkich łodziach Dunaj, stanowiący granicę między Serbią a Rumunią. Czasami asfalt, czasami szutr, czasami nowiutkie barierki, czasami przepaść wprost do Dunaju. Chyba nic więcej ciekawego w Rumunii nie widzieliśmy.

Bułgaria: przepływamy do niej promem. Pierwsze miasto tuż za granicą to Vidin, wszędzie wielkie sypiące się blokowiska, zniknęły już Dacie. Zaspa i Przymorze to dzielnice willowe. Na szczęście były to tylko złe dobrego początki. Ceny w sklepach kosmicznie niskie, szczególnie w małych wioskach. Krajobrazy z każdym kilometrem ciekawsze i coraz bardziej pustynne. Temperatury niestety też. Pokonujemy przełęcz, a za nią serpentyniasty zjazd, niezliczona ilość zakrętów i zrobionych zdjęć, jedna wyprzedzona ciężarówka, czego niestety taśma nie uwieczniła. Później przejazd doliną rzeki Iskar, strome czerwono- skaliste zbocza, w dole rzeka. Knajpka gdzie piwo chłodzone jest wodą z wodospadu. Nieliczne małe domki na skarpie, niczym z jakiejś makiety tuż pod nimi wyjeżdża z tunelu pociąg. W takich klimatach docieramy do Sofii.
Przedzieramy sie przez blokowiska, i później przez „starówkę” by dotrzeć do naszej bazy- węgierskiej ambasady. W Sofii poza zwiedzaniem miasta, ja mam wizytę u dentysty a Adam i Janek problemy z żołądkiem. Spędzamy więc w stolicy Bułgarii o 1 noc więcej niż planowaliśmy i wyjeżdżamy z miasta główną krajową drogą nr 1, która jest brukowana – czyżby jakieś rumuńskie akcenty?
Następny cel to Rilski Monastir, klasztor wysoko w górach, no nie tak wysoko bo tylko trochę powyżej 1100m npm. Jedak podjazd zaliczony jest jako jeden z 1000 największych podjazdów Europy, więc jak moglibyśmy go ominąć (nie był taki stromy, ale 20km non stop w górę). Sam klasztor bardzo ładny i pstrokaty, górskie położenie i widoki też całkiem fajne, ale ta masa turystów. Oglądamy conieco i zjeżdżamy tą samą drogą, bo innej nie ma. Na koniec odbijamy jeszcze do Stobskich Piramid.
Dalej przemieszczamy się na południe i nadmienić warto by jedynie jeden z noclegów. A mianowicie śpimy jakiejś pięknej nocy nad przepaścią, a jak ją znaleźliśmy? Najpierw celem znalezienia fajnej miejscówki zjechaliśmy z szosy gdy ta przebijała tunelem górę, na starą okrężną drogę, którą już nic nie jeździ. Później mimo, że było już ciemno wypatrzyliśmy malutki most linowy, przeszliśmy więc na drugą stronę po chwiejącej się konstrukcji i wspieliśmy się kilkanaście metrów kamienistą ścieżką, a tam: cisza, bo szosa schowana w tunelu, piękna trawka, przepaść i kran z wodą, czego więcej chcieć? Można by wyłączyć wyjące w nocy zwierzęta.
Przed opuszczeniem Bułgarii jeszcze raz wspieliśmy się w góry, tym razem okolice Melnika, Melnickie Piramidy i Rożeński Monastir, kompletnie inny niż poprzednio odwiedzony, łączy je jedynie górskie położenie i to, że podjazdy do obydwu znajdują się na tajemniczej liście tysiąca. Wspinaczka krótsza ale stromsza, klasztor opustoszały i spokojny, jedynie z kaplicy dobiegają jakieś śpiewy. Rosną tu winogrona i brzoskwinie a widok z kibla jest prosto na piękne niezamieszkałe góry.
Po chwili zadumy mkniemy w dół niekoniecznie najlepszą szosą, ale szosą. Mijamy odludne tereny. Już po zmroku przekraczamy granicę Grecką.

Grecja: początkowo góry, później pustynia. Upał, upał i upał. Od południa na 2-3 godziny robimy przerwy na mrożoną kawę lub lody i kąpiel w morzu. No właśnie, morzu, woda dużo bardziej słona niż w Bałtyku, a przede wszystkim cieplejsza, dużo cieplejsza. Plaże czasem piaszczyste, czasem kamieniste, a czasem skały. Wszędzie drzewa oliwne. Sklepy pozamykane w ciągu dnia.
Polubiliśmy nocowanie na plażach, w zasadzie prawie codziennie znajdujemy sobie „swoją” plażę: raz za wioską pełną palem, dyskotek i kolorowych straganów, innym razem po przebyciu 15 kilometrów pustkowia docieramy do morza, a tam dziki kemping, pełno przyczep i tymczasowych domków, „szef kempingu” zaprasza nas na plażę, śpimy za ostatnią łodzią, tuż obok jakichś skał. Było też Lagos Beach i sporo innych ciekawych lokalizacji, generalnie Grecy są fajni. W ciągu dnia wszyscy tak jak my odpoczywają i piją Frappe. To właśnie w Grecji, gdy spytaliśmy się o toaletę na stacji benzynowej, ktoś bezinteresownie dał nam zimne napoje, a żeby było ładnie dodał kolorowe słomki. Spotkaliśmy też tutaj żółwie i rozjechane na szosie dzikie węże. Szyszki w Grecji są jeszcze większe od tych we Włoszech. Odwiedziliśmy Amfipoli z ogromnym lwem, Kavalę, z wielkim akweduktem i wzgórzem pełnym malutkich domków jak na jakiejś makiecie, było też Xanti z wielkim sklepem rowerowym, Porto Lago z suchymi bądź słonymi jeziorami, Komotini z wielkim centum pełnym zachęcających do odpoczynku kawiarni, Alexandroupoli z restauracjami tuż nad brzegiem morza i pewnie jeszcze coś.

Turcja: Granicę przekroczyliśmy autostradą, ale na pewno nie w autostradowym tempie, w sumie przeszliśmy około 4-5 kontroli. Pierwszym większym miastem jest Kesan, było to pierwsze miasto gdzie przyczepił się do nas tłum dzieciaków, pierwsze miasto gdzie dostaliśmy Colę dla wszystkich za darmo, miasto gdzie Janek zjadł pierwszy raz prawdziwego tureckiego kebaba, i pewnie wiele innych rzeczy, ktore później zdarzały się na codzień.
Przejechaliśmy przez półwysep Galipoli, objechaliśmy Eceabat oraz pobliski Kalidibahir z ogromną twierdzą, tyle jeśli chodzi o Europę, płyniemy promem do Azji i lądujemy w Canakkale. Dalej do Troi, zobaczyc konia i ruiny fundamentów. Jakoś specjalnie nam nie przypadły do gustu, aczkolwiek w Troi wypadły w tym roku moje urodziny. Następna była Alexandria, gdzie akurat archeolodzy odkopywali jakieś kamienie, a po drugiej stronie szosy, na polach pomiędzy kolczastymi krzaczorami stały sobie jakieś opuszczone i zapomniane ruiny, które zrobiły na nas całkiem spore wrażenie, z pewnością większe niż następująca po Alexandrii odludna pustynia.
Szosy tureckie są delikatnie mówiąc chropowate, z powodu panujących upałów asfalt Turcy posypują żwirem, który wtapia się w czarną masę tworząc jedną wielką tarkę.
W klimatach pustynnych jadąc wąską drogą w zasadzie wzdłuż wybrzeża docieramy do Assoss, kolejnego magicznego miejsca. Ruiny jakiejś świątyni położone na wzgórzu, ludzi jak na lekarstwo. Kolumny zdecydowanie wyróżniają się z krajobrazu. Piękna panorama na morze, zatoczki i skaliste plaże. Dalej wciąż pustynia i to się chyba już nie zmieni. Odwiedziliśmy jeszcze Ayvalik z widokiem na okoliczne wysepki i nieopodal wybija nam 2000km po drodze do Bergamy. Wtoczyliśmy się tam na kosmiczne wzgórze a w zasadzie na początku podjazdu zatrzymał się jakiś Turek traktorem i się spytał, czy jedziemy na górę i podrzucił nas na szczyt, gdzie w nagrodę za to że nas podwiózł dostaliśmy jeszcze melona, a nawet 2. Największe wrażenie zrobił na nas chyba teatr na pół wzgórza z niewyobrażalną panoramą na okolicę. Resztę świątyń, schodów czy podziemi z tego miejsca przedstawiają zdjęcia. Zjazd też był niczego sobie.
Z Bergamy do Izmiru było już niedaleko, a Izmir to nasza meta rowerowa. Po drodze jeszcze poznaliśmy całkiem śmiesznego Turka, gdy to nocowaliśmy obok stacji benzynowej na zielonej i równitkiej trawce. Wieczorem gadaliśmy z nim mimo, że on nie znał angielskiego a nasz turecki opierał się na książeczce- rozmówkach. Rano zanim wstaliśmy dostaliśmy typową turecką herbatkę, której wszędzie pełno. A około południa byliśmy już w Izmirze i czekaliśmy na spotkanie z tureckim kolegą, którego poznaliśmy już w Polsce rok wcześniej i u którego mieliśmy nocować i który pokazał nam miasto i okolicę.
Zaparkowaliśmy rowery na podwórzu i pozwiedzaliśmy Izmir. Późnym popołudniem zjedliśmy obiad w postaci Pity, która była delikatnie mówiąc ostra. Wieczorem pojechaliśmy do miejsca, które długo pozostanie nam w pamięci, jako symbol tureckiej gościnności. Była to restauracja w imprezowym centrum Izmiru, spotkaliśmy się tam z kolegami Kamila i zakosztowaliśmy tureckich specjałów. Szczególnie przypadła nam do gustu Raki, którą pije się pół na pół z wodą, z dodatkiem lodu, wtedy nabiera białego koloru. Był to też dobry sposób na odreagowanie problemów z kupnem biletów na powrót z Izmiru do Istambułu, skąd niebawem odlecieć miał nasz samolot. Na koniec miłego spotkania okazało się, że mieszkańcy tego dwumilionowego miasta tak bardzo lubią spędzać w tej dzielnicy wieczory, że około północy jest tuaj korek.

Kolejnego dnia pojechaliśmy z Kamilem do Efezu i pobliskich wzgórz, ktróre uznane zostały za ostatnie miejsce pobytu Marii. Efez kosmos, tyle dobrze zachowanych ruin w 1 miejscu tworzy w zasadzie całe antyczne miasto. Turystów też całkiem sporo, odwiedziliśmy też 1 z cudów świata- pozostałości po świątyni Artemidy, niestety, co tu dużo mówić, świątynia aktualnie znajduje się w British Museum. Byliśmy w drodze powrotnej jeszcze na jakiejś plaży oraz regionalnych przekąskach, a na koniec w Ikei po kartony i darmowy papier do opakowania rowerów przed transportem.
Przejazd z Izmiru do Istambułu był całkiem miły, gdyby nie to, że nie mogliśmy kupić biletów a gdy już się udało nikt nie potrafił nas zapewnić, że nasze rowery też zmieszczą się do autobusu. Spakowaliśmy rowery w jak najmniejsze paczki- wrzuciliśmy je do samochodu i pojechaliśmy na dworzec, autobus był około 1 czy 2 w nocy i o dziwo musieliśmy tylko troszeczkę dopłacić i miejsce na rowery się znalazło, mimo, że autobus był wypełniony w 100%.
Rano byliśmy w Istambule, z powrotem po europejskie stronie. Wszyscy twierdzili, że jazda rowerem z sakwami po Istambule to będzie masakra, ale gdy mikrobus który miał zawieźć nas na docelowy dworzec okazał się pełny, jazda rowerem stała się rzeczywistością. Poza tym, że wszyscy na nas trąbili to nie było żadnych problemów a jazda była całkiem miła i przyjemna i kilkanaście kilometrów pokonaliśmy nawet bez błądzenia. Zostawiliśmy rowery na bazie, odpoczęliśmy trochę po podróży i przystąpiliśmy do zwiedzania Istambułu, co zajęło nam w sumie dwa dni i dwie noce. Zobaczyliśmy Niebieski Meczet, Hagię Sofię, Grand Bazar i wiele wiele innych miejsc, nie pomijając zaułków.
Na koniec jeszcze tylko 50km do lotniska położonego za miastem, pakowanie rowerów w nocy w kartony, mała drzemka i o 4:40 odlatujemy do domów.